Jean Gabin, Alain Delon, Lino Ventura, Irina Demick – taka obsada, choć zapewne niewiele mówiąca współczesnemu widzowi – musi robić wrażenie i stanowić o sile filmu. I rzeczywiście, w „Klanie Sycylijczyków” jest gorąco nie tylko przez wzgląd na goszczące obok siebie legendy kina. Dobra i ciekawa intryga, sprawne tempo, solidne zdjęcia oraz duszny klimat to atuty tej produkcji, która po latach wciąż potrafi przykuć na dobre do ekranu. No i muzyka – muzyka wielkiego Ennio!
Maestro Morricone partyturę napisał dość skromną i prostą, by nie powiedzieć prostacką, a przy tym wielce dla siebie charakterystyczną. Nie usłyszymy tu więc rewolucji, a same znajome dźwięki, które rozsławiły chociażby spaghetti-westerny Sergio Leone. Stylistycznie zresztą blisko pod tym względem Sycylijczykom do tego gatunku, choć to wszak czysta gangsterka. Szczęśliwie kompozytor nie zapomina o tym, że akcja dzieje się ‘współcześnie’, niejako łącząc oba te światy. Mamy więc z jednej strony typowe dla kowbojskich potyczek leniwe (z początku) tempo oraz często pojawiające się gwizdy i drumlę. Ten ostatni instrument jest jednak bardzo powszedni w kulturze sycylijskiej, więc nie ma mowy o pomyłce.
Morricone szybko nadaje zresztą muzyce śródziemnomorski sznyt, nie tyle za sprawą konkretnych instrumentów, gdyż te są dość oczywiste (liczne smyczki, gitara, elektronika oraz, okazjonalnie, sekcja dęta i elementy perkusyjne), co bardzo łatwych do przyswojenia, naznaczonych stosownym romantyzmem melodii. Początkowe skojarzenia z przedzierającym się przez stepy Clintem Eastwoodem szybko ustępują więc zapachowi włoskich oliwek i tamtejszego wina w sosie kontynentalnym (wszak akcja dzieje się w dużej mierze we Francji). Gdzieś w tym wszystkim plącze się jeszcze jazz, choć zdecydowanie odgrywa tu rolę drugoplanowej atrakcji („Snack Bar”), bliskiej salonowemu graniu.
Wspomniana poetyczność, obecna niemal przez cały czas, w każdym właściwie utworze, znakomicie uzupełnia się z dynamiczną, bezpardonową i niezwykle rytmiczną muzyką akcji. Ta również przewija się przez głośniki jedynie kilka razy. Przeważa natomiast zdecydowanie klimat swoistego cwaniactwa, luzu, frywolności, jaki Ennio w mistrzowski sposób wypełnia jednakże podskórnie wyczuwalnym napięciem, dramatyzmem, unoszącym się w powietrzu poczuciem ciągłego zagrożenia. Emocje nie słabną zatem ani na minutę.
Tematycznie jest to muzyka na tyle spójna, iż na swój sposób wręcz monotematyczna. Choć prawie każdy utwór proponuje nam inny motyw, a powracający jak bumerang temat przewodni nigdy nie brzmi identycznie, to jednak bezustannie ma się wrażenie słuchania w kółko tego samego. To przy tym bodaj jedyny poważny mankament całej kompozycji, który w dodatku rozbija się o niezwykle krótki, bo zaledwie półgodzinny album, zaludniony przez dwu- i trzyminutowe, konkretne fragmenty. Co ciekawe, nawet tak zgrabnie skrojona płyta nie okazuje się wolna od wad, o czym świadczy czysty underscore w postaci „The Jewel Show” – ten jeden jedyny fragment, który spokojnie można sobie darować podczas odsłuchu.
Jednakże cała reszta materiału ociera się o melomański ideał, co odzwierciedla nie tylko poniższy wrażeniometr, ale chociażby i fakt, iż wznawiany wielokrotnie przez różne wytwórnie na całym świecie krążek, ani razu nie zmienił swej zawartości – oczywiście poza nazewnictwem utworów (które na potrzeby recenzji wziąłem z wydania anglojęzycznego, mimo iż w rzeczywistości bazuję na włoskiej edycji CAM). Również i film – z którym ścieżka dźwiękowa doskonale się łączy – egzystuje w odrębnej, właśnie anglojęzycznej wersji, jaka muzycznie niczym nie różni się od oryginału, co stanowi niejako fenomen w historii kinematografii i jedynie potwierdza geniusz rzeczonej pracy.
„Klan Sycylijczyków” bardzo szybko stał się zresztą jedną z flagowych pozycji w bogatym dorobku Morricone, a po blisko pół wieku od premiery nadal zalicza się do najpopularniejszych i najbardziej rozpoznawalnych ilustracji włoskiego mistrza. Trzeba polecać – warto znać!
0 komentarzy