Świat Jamesa Bonda to istna kopalnia pomysłów i inspiracji – także tych muzycznych. Przez ponad pół wieku kinowej historii słynnego szpiega doczekaliśmy się zatem niezliczonych przeróbek i wariacji nie tylko kultowego motywu przewodniego, ale też poszczególnych tematów oraz piosenek. Jedną z ostatnich takich ważniejszych kompilacji jest „Wstrząśnięte i zmieszane” sprzed blisko dwóch dekad, które zyskało rozgłos dzięki osobie twórcy.
A jest nim nikt inny, jak sam David Arnold – artysta znany dziś jako pełnoprawny kompozytor serii, następca Johna Barry’ego, osobiście zresztą przezeń namaszczony do tej roboty. A dostał ją właśnie dzięki rzeczonej składance, która ukazała się na rynku niedługo przed produkcją „Tomorrow Never Dies”.
Z oczywistych względów nie znajdziemy na niej więc przeróbek współczesnych hitów Jej Królewskiej Mości – Arnold wraz z poszczególnymi wykonawcami sięga do klasyki, do ery Connery’ego i Moore’a, a więc do kompozycji znacznie bardziej już opatrzonych (nawet w owej chwili), które jednocześnie wciąż posiadają spory potencjał na podobne zabawy. Efekt? Cóż, Barry był ponoć wniebowzięty, także z perspektywy historii jest to sprawa drugorzędna.
Ale obiektywnie patrząc, nie jest jednak zbyt różowo. Ponieważ Arnold preferuje elektronikę, z której się przecież wywodzi, toteż płyta skąpana jest w różnorakich, samplowanych eksperymentach, które z pewnością zadowolą bywalców dyskotekowych parkietów, ale radykalnych fanów 007 mogą nie raz przyprawić o palpitację serca.
Tyczy się to głównie początku albumu, który serwuje nam wyjątkowo beznamiętne, niekiedy wręcz wyprane z emocji oryginałów „Diamonds Are Forever” oraz „Nobody Does It Better”. Co prawda do profanacji daleko, jednak trudno jest z czystym sercem polubić, a następnie polecić te aranżacje. Nieciekawie wypada również „Space March”, które jest jedną z trzech obecnych na krążku przeróbek utworów czysto ilustracyjnych – w tym wypadku za melodię z „Moonrakera” wzięła się grupa Leftfield. Ich propozycja zła nie jest, ale trzeba mieć nań zarówno nastrój, jak i zwyczajnie lubować się w podobnych klimatach, inaczej może skutkować bólem głowy. Nieco inaczej ma się sprawa z „The James Bond Theme”, które jest dalece bardziej wysmakowane, stylowe, ale niestety potrafi się dłużyć i ma wielce jednostajne tempo, jakie nie do wszystkich trafi.
Zresztą odbiór poszczególnych ścieżek zależy tutaj zarówno od preferencji, jak i od względnej znajomości nazwisk, które Arnold zaprosił do współpracy. Każdy wykonawca podchodzi bowiem do materiału w typową dla siebie manierą. Przykładowo „All Time High” jest wielce flegmatyczne, spokojne, a głos frontmana grupy Pulp daleki jest od porywającego. Ale kto zna ich inne dokonania, ten wie, iż tak jest zawsze. Tutaj zresztą udało się tej ekipie obronić – wszak już oryginał nie był niczym specjalnym, a teraz przynajmniej zyskał specyficzny charakter. Podobnie „From Russia With Love” w egzotycznej, również lekko leniwej interpretacji Natachy Atlas, jest tak dalekie od pierwotnej wersji Matta Monro, jak to tylko możliwe, a mimo wszystko potrafi zaintrygować, może się podobać.
Tej konkretnej artystki miało być początkowo znacznie więcej. Arnold planował wraz z nią jeszcze wariację „You Only Live Twice”, jednak ta ostatecznie nie została zawarta na gotowej płycie – można ją natomiast znaleźć na singlu, wraz z inną piosenką Atlas, „One Brief Moment”. Takiego odrębnego wydania doczekały się również „Diamonds Are Forever” i „On Her Majesty's Secret Service”, z których ten ostatni to bodaj najbardziej bondowski, a przy tym najdłuższy w całym gronie kawałek. Niestety, jest on także jednym z tych najmniej pomysłowych, gdyż poza wzbogaceniem tematu Barry’ego o bity i dodatkowe minuty, formacja Propellerheads niewiele innego ma do zaoferowania.
Za swoiste highlighty wydawnictwa można natomiast uznać „Moonraker” w naprawdę zgrabnej aranżacji Shary Nelson, agresywną wersję „Live and Let Die” Chrissie Hynde, „Thunderball” Martina Fry oraz wieńczące całość „We Have All The Time In The World”. Wszystkie one najlepiej zachowują ducha oryginałów, jednocześnie nie siląc się na jakieś hipsterskie eksperymentowanie formą. Wszystkie posiadają też idealnie dobranych wykonawców – Iggy Pop zdaje się wręcz urodzony do tej ostatniej piosenki i gdyby nie charakterystyczna, niepodrabialna chrypka Louisa Armstronga, to nie miałby wielkiej konkurencji na tym polu.
Rzecz jasna ostatecznie i tak wszystko rozbija się o gusta, dlatego też tym razem wrażeniometr pozostaje optymalnie neutralny – bez specjalnego zaniżania ocen mniej przyjemnym fragmentom i z umiarkowanym wyróżnieniem tych ulubionych. Acz trudno pisać tu de facto o faworytach, gdyż nawet przy założeniu, że jedni wypadli nieco lepiej od drugich, to i tak pozostają jedynie ciekawostkami, do których nie wraca się równie często, co do wersji oficjalnych. Mimo to nie tylko bondomaniacy winni zwrócić uwagę na daną pozycję – raczej każdy meloman znajdzie tu coś dla siebie. A to już coś…
P.S. W Japonii płytę wzbogacono o dodatkową wersję „The James Bond Theme”, podczas gdy Amerykanie mogli kupić specjalny nakład promocyjny w metalowym opakowaniu.
0 komentarzy