Patrz jak kręcą
„…jest jednocześnie hołdem dla klasyki gatunku, jak i zabawą…”
W tej konwencji dobrze odnajduje się muzyka. Ale skoro zatrudniono takiego machera jakim jest Daniel Pemberton, to nie może być inaczej. Anglik jest prawdziwym kameleonem, który najbardziej oczywistą konwencję i estetykę ubarwia za pomocą eksperymentowania, kombinowania i łączenia nieoczywistych dźwięków. Nie inaczej jest w przypadku „Patrz jak kręcą”, gdzie miks jazzu z orkiestrą zaskakuje, nawet jeśli na papierze nie brzmi to oryginalnie.
Już początek pokazuje z czym mamy do czynienia. „A Lavish Affair” jest taką hybrydą orkiestry (smyczki, dęciaki) z jazzem (perkusjonalia, fortepian, kontrabas, Hammond), nadającą historii lekko ironiczny ton. Ale kiedy do gry wchodzi banjo, zaczyna się dziać dziwnie, zaś po drugiej minucie mamy wręcz wariackie solo trąbki i saksofonu. Zostaje ono potem wyciszone, zaś tempo narzuca sekcja rytmiczna z banjo, jakby zabranym Anglikowi z rąk… Alexandre’a Desplata (w szczególności z jego prac dla Wesa Andersona). Tak to trwa aż do brutalnego wejścia kotłów ze smyczkami. Maestro parę razy używa tego bombastycznego tonu, jak w „Shepperton Studios” z paroma strzałami dęciaków z kotłami, czy w pozornie wyciszonym „Mister Maker”, pełnym pstryknięć i obecności banjo.
Jest też pewien motyw związany z parą policjantów. Jego pierwsze wejście („Stoppard and Stalker”) brzmi bardzo oszczędnie, bo mamy tylko banjo i klarnet. Niby jest suspensowo, ale temat prowadzony przez fortepian brzmi komicznie. Melodia ta pojawia się przy scenach rozmów kontrastujących ze sobą bohaterów (rozbuchane, dynamiczne „Investigation Day 1”, bardzo skoczne banjo w „Commissioner, Inspector, Constable”, niemal roztańczone „Tell a Lie” stworzone przez trio: kontrabas, gitara elektryczna, perkusja). Pewnym wyjątkiem jest mieszające jazz, Hammonda i pokręcone perkusjonalia „Keep Your Eyes Peeled”, zaczynające się niepozornie, ale z czasem przyspieszające tempo.
To tylko jedna z twarzy tej pracy, bo przy budowaniu suspensu Anglik jest bardziej stonowany i sięga po niemal klasyczne elementy dla thrillera z epoki – jednostajne dźwięki harfy połączone z fletami („A Crime Scene”, „A Potential Victims”) powiązane są bezpośrednio z zamordowanym. Czasem w ich towarzystwie przygrywają w tle smyczki („A Room at the Savoy” czy intensywniejsze „The Shootout Storyboards” z krótkimi solówkami trąbki). Najbardziej nieoczywiste jest „Three Years Later”, które jest… zagrane od tyłu. Niestety, jest też odrobina tapety („A Suspicious Hat”, „Stalker Suspects”), poza ekranem pozbawiona swojej mocy.
Absolutnym przeciwieństwem tego jest finał, w którym Pemberton wykorzystuje wszystkie swoje sztuczki. Zapowiedzią tego jest niejako „A Night at the Theatre”, gdzie pozorny spokój miesza się z wyczekującym napięciem. Perkusja i flet niemal odmierzają czas niczym zegar, zaś po drodze dołączają dęciaki, smyczki i harfa. „Murder at the Mousetrap” zaczyna się mieszanką harfy z organami Hammonda, jednak w połowie robi się bardziej jazzowo, co jest zasługą pstryknięć, perkusjonaliów, fletów i smyczków. Te ostatnie nasilają się razem z dęciakami, przypominając klasykę kina Złotej Ery i kończąc całość mocnym uderzeniem. „A Drink in the Woods” opisuje dość surrealistyczną scenę snu inspektora uderzonego w głowę. Dlatego brzmi dość awangardowo i odpowiednio psychodelicznie (perkusja, fortepian, flety i wchodzący w drugiej połowie Hammond).
Chyba was wpuściłem w maliny, bo to była jedynie podbudowa pod finał. W nim samym więcej miejsca ma orkiestra, czerpiąca ze stylistyki kina lat 40. i 50., jak w przypadku „Arrival at Agatha’s”, „Full House” (zwłaszcza druga połowa) czy „Reveal with a Rifle”, które brzmi najbardziej monumentalnie, szczególnie od marszowych uderzeń perkusji. Jest jeszcze inspirowane „Autorem widmo” dynamiczne „Chase to Winterbrook House” oraz perkusyjno-werblowe „A Shootout…” z zaskakującymi dźwiękami fletów i bombastycznym zakończeniem, które zostaje wyciszone zadziwiająco melancholijnym „…And a Big Explosion” oraz niemal marszowo-fortepianowym „See How They Run”, będącym triumfalną puentą z nutką ironii.
Nie wiem jak Daniel Pemberton robi, że nawet z oczywistych inspiracji tworzy oryginalny koktajl dźwiękowy, ale niech nadal tak działa. Pod względem filmowym, jak i muzycznym „See How They Run” jest jednocześnie hołdem dla klasyki gatunku, jak i zabawą zrobioną z dystansem, lekkością, finezją. To tylko potwierdza moje podejrzenia, że Anglik jest muzycznym Midasem: czego nie dotknie, staje się co najmniej dobre i zawsze warte sprawdzenia. Dla mnie ta sprawa jest zamknięta, zaś album dostaje ode mnie czwórkę.
0 komentarzy