Film post-noir, tudzież neo-noir jest niełatwym gatunkiem do ugryzienia – wypełnione stylistycznymi pułapkami, jak i specyficzną atmosferą, może okazać się tyleż świetną zabawą kinem, co zwyczajnym kiczem, pełnym tandetnych, wyświechtanych zagrywek. Idealnym tego przykładem „Jezioro Salton” właśnie, które z jednej strony należy docenić za sprawnie poprowadzoną intrygę, jak i sporo zwyczajnie świetnych scen i/lub postaci (bardzo dobra rola Kilmera), jednak z drugiej razi mnóstwem psujących klimat, niepasujących do całości elementów oraz zagrań wyjętych jakby z innej bajki. W tym wszystkim twórcom udaje się wprawdzie utrzymać w miarę spójny nastrój, który doskonale uzupełnia strona audiowizualna, ze wskazaniem na muzykę Thomasa Newmana.
Już w prologu widzimy głównego bohatera wygrywającego łzawą, acz hipnotyzującą melodię na trąbce – w kontekście fabularnym jest to co prawda mocno przesadzona stylizacja, która sprawia, że trzon historii staje się lekko niewiarygodny, ale emocjonalnie służy opowieści, dla której staje się swoistym znakiem rozpoznawczym, jak i punktem wyjścia. Rzecz jasna w rzeczywistości nie gra Val Kilmer, ale słynny jazzman, Terence Blanchard, który dał się poznać, jako równie wprawny kompozytor („Inside Man”, czy ostatnio „Red Tails”). Jego obecność nie stanowi jednak atrakcji samej w sobie, jak i nie wywraca o 180 stopni kompozycji Newmana, lecz znacząco ubarwia, i tak już nieprzyjemną opowieść odpowiednim posmakiem goryczy.
Newman korzysta z umiejętności kolegi odpowiednio wstrzemięźliwie, wprowadzając go jedynie w odpowiednich momentach o oczywistym zabarwieniu emocjonalnym (solówki mają odzwierciedlać żal po stracie ukochanej, jakiemu bohater oddaje się w sytuacjach impasu – „First Wife”, „Saeta”) lub jako dopełniające całości tło. Resztę ilustracji kompozytor oparł już o tradycyjny dla siebie mariaż elektroniki z tradycyjnymi instrumentami (fortepian, saksofon, mandolina i w końcu flet), do którego wprowadza tu i ówdzie jeszcze mniej oczywiste, egzotyczne elementy pokroju tambory, sitara czy fonografu. Taki zestaw sprawia, iż ostatecznie muzyka ta brzmi zupełnie odmiennie od tego, do czego na maestro nas przyzwyczaił, choć oczywiście nie jest pozbawiona charakterystycznych dla niego zagrań.
Przede wszystkim rzuca się w uszy duża ekspresyjność, co z kolei równa się dynamice, drapieżności, a nawet i pewnej wulgarności muzyki. Ciężkie, gitarowe riffy są więc na porządku dziennym, a skąpane w mroku liczne eksperymenty fantastycznie sprawdzają się w poszczególnych scenach, jednocześnie ciekawie kontrastując ze wszystkimi lirycznymi lub typowo ambientowymi utworami, za pomocą których Newman – nie pierwszy i nie ostatni raz w karierze – trafnie odzwierciedla oniryczność świata przedstawionego. To wszystko dostajemy zresztą już w pierwszej ścieżce na płycie, o jakże trafnym tytule „Perpetual Night Party”, która zaczyna się od agresywnych, nieoczywistych brzmień elektronicznych, które następnie bez problemu oddają pole solowej mandolinie rodem z prac Santaolalli. I jest to podane na tyle zgrabne, że łyka się bez popity.
Oczywiście nie wszystko, co przykuwa naszą uwagę podczas seansu brzmi równie dobrze na krążku. Choć wydanie Varese to optymalne 46 minut, przy którym na dłuższą metę nie sposób się nudzić, to jednak znalazło się na nim trochę mało zjadliwego underscore’u oraz fragmentów, które bez odpowiedniego kontekstu zamieniają się w zwykły hałas bez ładu i składu („Queen Elizabeth”). Zadziwia co prawda lekkość, z jaką Newman przechodzi od jednego nastroju do drugiego, godna pochwały jest bogata tematyka, jak i miejscami iście niesamowita melodyjność całości, a nad wszystkim unosi się swoisty luz, któremu łatwo się poddać, jednak w ostatecznym rozrachunku jest to płyta zbyt dziwna i wystarczająco hermetyczna, by niejednego słuchacza do siebie zniechęcić. I nie pomaga nawet fakt, że sporo tematów stanowi tu oczywiste podwaliny pod późniejszego „Jarheada”, który, mimo wszystko, pozostaje jednak dalece bardziej atrakcyjną pozycją.
Na początku filmu, protagonista-narrator prosi widzów, by nie skreślali go tak od razu, by dali mu szansę opowiedzieć swoją historię. Myślę, że tak samo należy odnieść się do muzyki, która w postaci albumowej ma swoje problemy, jednak w kontekście ilustracji per se sprawdza się wprost wybornie i, co ważne, jest niesamowicie klimatyczna. W pierwszej kolejności polecam więc zapoznanie się z samym filmem, po którym score z pewnością zyska ciekawszy, pełniejszy wizerunek, i po którym nic nie będzie już dziwić – nawet tak kuriozalne dodatki, jak wieńczący album fragment z lekcji Jodłowania. A potem wystarczy już tylko dać się ponieść nutom…
P.S. Pełna lista przewijających się w filmie piosenek TUTAJ.
0 komentarzy