Przyznam, że ta animacja od studia 20th Century Fox niezbyt mnie porwała. Owszem, narysowane i zrobione jest to ładnie (choć bez przesady). Jest szybko, kolorowo i fajnie, oraz mamy całe multum sympatycznych bohaterów, którymi tym razem są egzotyczne ptaki. Ale przewidywalna, napisana od linijki historia zupełnie nie wciąga i nie emocjonuje, a całość nie ma w sobie jakiegoś pazura i poza pewnymi momentami niespecjalnie śmieszy. Widzowi nie udziela się też jakoś miejsce akcji, czyli najsłynniejsze miasto Brazylii i synonim słowa „szaleństwo” – tego właśnie mi w tym filmie zabrakło. Jasne, młodszym widzom takie patrzydło pewnie wystarczy, ale starsi nie mają tu właściwie czego szukać.
Bardzo podobne odczucia niewykorzystanego potencjału i produktu, który obiecuje więcej, niż finalnie daje, wzbudziła we mnie muzyka. Piosenki, trochę jak u Disneya, starają się być ważnym elementem filmu. A ponieważ akcja dzieje się w Rio de Janeiro, toteż ten – krótki, jak na dzisiejsze standardy – album wypełniają głównie taneczne, pstrokate rytmy. Brzmią cool, łatwo wpadają w ucho i można się przy nich pogibać, ale… no właśnie, pozbawione są zarówno świeżości oraz, tak potrzebnej, nutki dekadencji. A poza tym, jak to stwierdza w pewnej scenie jeden z bohaterów filmu, „wszystko do siebie takie podobne”. Zaprawdę tak jest, bo po przesłuchaniu płytki w głowie miałem niemały chaos, z którego czeluści wyłoniły się po jakimś czasie dwie nuty. Tą pierwszą jest „Take You to Rio” Ester Dean, które zdaje się promuje też film – i nie bez kozery. Drugą jest miłosna ballada „Fly Love”, którą śpiewa… Jamie Foxx. Naprawdę przyjemny kawałek z ‘sercem’, który wyróżnia się na tle reszty albumu. Niezła jest też piosenka Jemaine Clementa, ale lepiej sprawdza się ona w filmie. Zresztą większość z tych melodii wypada weń bardzo przyjemnie – aczkolwiek w polskiej wersji językowej odrobinę kiksują, bo też i czego się spodziewać, gdy bohater przemawiający dotąd łagodnym głosem Piotra Bajtlika, nagle singuje po ingliszu basem Foxxa właśnie.
Generalnie album, jak i poszczególne jego elementy, nie jest zły i idealnie nadaje się na porę karnawałową – na pewno jest przy czym rozruszać partnera/kę. Fanom filmu też raczej się spodoba. Niemniej jego monotematyczność i brak większej różnorodności nie plasuje go powyżej przeciętnej, a na półkach – obojętnie czy tych z muzyką filmową, czy ze składankami – roi się od znacznie lepszych tytułów… Moja faktyczna ocena tej płyty to 2,5.
Nieco inaczej niż z soundtrackiem, ma się sprawa z oryginalną muzyką do „Rio”. Odpowiada zań autor zeszłorocznego hitu, „How To Train Your Dragon” – John Powell, którego prężnie (nawet aż za nadto) wspomaga niejaki Dominic Lewis ze stajni Zimmera. Robota obu panów jest w miarę rzetelna, chwytliwa i nie schodzi poniżej pewnego poziomu, ale zawodzi w podobny sposób, jak album piosenkowy i tak jak on, jakoś nie może w pełni rozwinąć skrzydeł. Różnica polega na tym, że o ile piosenki wypadały w filmie całkiem dobrze, nie raz i nie dwa niosąc na swych barkach pretekstową fabułę, tak score prezentuje się weń dość przeciętnie, czasem zupełnie ginąc w natłoku akcji i dźwięków lub wręcz nie sprawdzając się w konkretnych scenach. Dobrym tego przykładem jest, swoją drogą jeden z lepszych i najbardziej efektownych w przekroju albumu, „Bird Fight”. Ten krótki, ale niezwykle dynamiczny i porywający kawałek jest ledwie słyszalny w scenie bójki, do której został napisany, zupełnie się z nią nie zgrywa, a jego najefektowniejszy i najlepiej brzmiący fragment wybrzmiewa czysto podczas… ucieczki z pola walki, do której zupełnie nie pasuje.
I, niestety, nie jest to jedyny element ilustracji, który zawodzi. Albo inaczej – nic tu nie imponuje tak, jak powinno, choć wszystko zdaje się być na swoim miejscu. Całość jest za bardzo chaotyczna, wręcz roztrzepana i zwyczajnie źle zmontowana, przez co większość smaczków łatwo pominąć, a inne nie robią większego wrażenia. Elementy egzotyczne są ledwie poprawne i nie angażują słuchacza, często przytłumione są zresztą agresywnym mickey-mousingiem. A tematy… cóż, niektóre zdają się być napisane bez pomysłu, inne to zwykła tapeta, a i tak większość z nich zlewa się w jedno. W dodatku Powell wyraźnie przetwarza tu swoje poprzednie prace, co wychodzi mu różnie. Oczywiście parę kompozycji przyjemnie się wybija („Chained Chase”, „Rio Airport”, czy też powracający motyw/podkład z piosenki „Real In Rio”), action score jest jak zawsze bogaty i dostarcza sporo czystego ‘funu’, a Powell miejscami umie pocisnąć. Niemniej łańcuch w postaci pana Lewisa mocno mu ciąży i obaj spadają za każdym razem, gdy próbują wzlecieć wyżej.
I choć generalnie jest to całkiem zgrabna, lekka, optymistyczna i pomysłowa praca (jak zawsze u Powella broni się liryka), która nie od razu odsłania wszystkie swoje atuty, to jednak w ogólnym rozrachunku brak jej jakiegoś zalążka magii, większej fantazji i no es una locura – czyli generalnie jaki film, taka muzyka… Suma summarum „Rio” raczej dość szybko zostanie zapomniane – szczególnie, że zarówno Powell, jak i animacja mają na swoim koncie znacznie wartościowsze rzeczy. Ostatecznie do finalnej trójki dodaję jeszcze zachęcający plus.
Przyjemny album i score, oba ładnie komponują się w filmie.
Ano, ale raczej zawód…