Reżyserski debiut Thomasa Michaela Donnelly’ego z lat 80 ubiegłego wieku, to dziejący się w środowisku kurierów rowerowych lekki dramat z elementami komediowymi. Film, jak cała masa produkcji z tamtej dekady, wręcz tryska młodzieńczą energią, którą w dużym stopniu dostarczyła obsada z Kevinem Baconem na czele, ale w historii niczym specjalnym się raczej nie zapisał. Ot, kolejny średniaczek, jaki można obejrzeć z rodziną w niedzielne popołudnie, a następnie bezproblemowo przejść do porządku dziennego. Wigoru nie można odmówić także i ścieżce dźwiękowej, która również idealnie wpisuje się w styl ówczesnych lat i stanowi żwawą mieszankę elektronicznej ilustracji oraz rytmicznych piosenek z pogranicza disco, rocka i popu. Wszyscy, którzy wciąż ‘jarają się’ nieśmiertelnymi hitami pokroju „Eye of the Tiger” czy „Danger Zone” powinni więc poczuć się tu, jak w domu.
W języku angielskim „Quicksilver” bezpośrednio oznacza rtęć (nazywaną też płynnym lub własnie żywym srebrem), jednakże sama definicja tego metalu zdaje się nieco bardziej oddawać ducha filmu, gdyż w dużym uproszczeniu opisuje ona „(metaliczny) element zdolny do nagłych, nieprzewidzianych zmian”. Tego czynnika próżno jednak szukać zarówno w obrazie, jak i w muzyce do niego, gdyż są to niestety, zwłaszcza z perspektywy czasu, twory dość oczywiste i, mimo szczerych chęci ich twórców, nie wychodzące poza pewien schemat. Na szczęście nie odbiera to radości obcowania z albumem, który nawet mimo braku dobrego humoru i/lub uwielbienia dla danego okresu popkultury dostarcza niezłej dawki pozytywnych wibracji i można się przy nim bez przeszkód rozerwać. Jedynym problemem pozostaje tu fakt, że niemal wszystkie elementy składające się na ten soundtrack słyszeliśmy już wielokrotnie na masie podobnych składanek, gdzie często przybierały znacznie ciekawsze i zwyczajnie lepsze formy.
Bo też i czego/kogo tu nie ma? Są gwiazdy estrady tamtych lat w postaci Johna Parra i Raya Parkera, Jr. (ten od nieśmiertelnego przeboju „Ghostbusters”), jest oryginalna wersja „The Motown Song”, którą parę lat później Rod Stewart przekuje w światowy hit, a która powstała właśnie na potrzeby tego filmu; jest w końcu i sam Giorgio Moroder, który napisał muzykę pod otwierającą płytę piosenkę „Quicksilver Lightning”. A na deser także trzy ilustracyjne suity – dwie od głównego kompozytora całej produkcji, słynnego brytyjskiego keyboardzisty, który założył grupę Genesis, Tony’ego Banksa i jedna dodatkowa Thomasa Newmana, który za swój skromny wkład nie został nawet uwzględniony w napisach końcowych, i którego kawałek ubarwiony został także o filmowe odgłosy miasta.
Wszystkie te elementy, mimo różnych rodziców, są do siebie bliźniaczo podobne stylistycznie i charakteryzują się elementem wspólnym – używając języka ulicy: napierdalają do przodu ile sił. Jedynie właśnie fragment (zwłaszcza środkowy) muzyki Newmana daje słuchaczowi na moment złapać oddech, sprawiając nieco oniryczne wrażenie. Ale nawet i on jest w dużej części pozbawiony charakterystycznego stylu twórcy. Newman wyraźnie (i słusznie) nie chciał tu umniejszać roboty Banksa, jednak nawet przy włączonych hamulcach jest zwyczajnie lepszy i ciekawszy od Anglika, którego muzyka przypomina w dużej mierze kiepską podróbkę wspomnianego Morodera, Faltenmeyera i innych elektronicznych pionierów filmówki tamtego okresu. Płyta jako całość jest jednak wystarczająco spójna, iż trudno tu wytykać palcami zwycięzców i przegranych – wszak i tak każdy ma swojego kandydata na lidera i odbiór poszczególnych motywów/piosenek będzie zależał od tego, o czym w teorii nie powinno się dyskutować.
Ale nawet nie oglądając się na osobiste preferencje można bez przeszkód stwierdzić, że „Quicksilver” jest pozycją zwyczajnie fajną i na tyle atrakcyjną, że te 40 minut mija naprawdę szybko oraz, co ważniejsze, przyjemnie. Jest co prawda na rynku sporo znacznie lepszych soundtracków, a i część zawartości opisywanego tu albumu z pewnością lekko się zestarzała, niemniej bijąca odeń radość i pozytywna energia są niezaprzeczalnym faktem. Jeśli więc wciąż żyjecie w magicznych ‘eighties’, szukacie szybkiej i bezproblemowej rozrywki (np. do jazdy autem) albo też potrzebna Wam motywacja do codziennego treningu, to ta płyta będzie jak znalazł (aczkolwiek z jej dostępnością może być różnie). A jeśli nie, to od powyższej oceny spokojnie możecie odjąć jedną nutkę i wrócić do codziennych obowiązków, zapominając o żywym srebrze – przynajmniej do czasu sięgnięcia po termometr.
P.S. Wytwórnia Virgin wydała także kompilację nieznacznie rozszerzonej ilustracji Banksa z jego muzyką do „Starship”.
TU natomiast pełny spis wykorzystanych w filmie utworów.
Zamiast pociskać nas tutaj co chwila Newmanem, to może pouzupełnialibyście brakujące Goldsmithy albo Williamsy.
Z Superman Returns na czele? 🙂
Przydałoby się.