Kino sportowe najczęściej opiera się na szablonie, gdzie albo mamy starcie Dawida z Goliatem (mała drużyna/nieznany zawodnik vs uznany, utytułowany zespół/champion), albo próbę powrotu po upadku lub dłuższej przerwie. W „Strategii mistrza” Stephen Frears wziął się za historię najsłynniejszego kolarza oraz dopingowego oszusta, Lance’a Armstronga. Twórcy skupiają się na mechanizmach oraz metodach kłamstwa kolarza (świetny Ben Foster), zaś sceny sportowe są jedynie tłem dla kolejnych wydarzeń rodem z thrillera. Nie do końca wykorzystano potencjał, niemniej film ogląda się naprawdę nieźle. Także muzyka mocno się w nim wybija.
Reżyser zawsze miał dobrą rękę do kompozytorów, wcześniej współpracując z Georgem Fentonem, Hansem Zimmerem czy, ostatnio, z Alexandrem Desplatem. Tym bardziej zaskakujący był fakt, że zamiast tego ostatniego do „The Program” został zatrudniony Alex Heffes – nadworny kompozytor Kevina Macdonalda oraz spec od filmów akcji/thrillerów („Rytuał”, „Plan ucieczki”, „Dziewczyna w czerwonej pelerynie”). Wydawałoby się, że taka kombinacja nie może wypalić.
I muszę przyznać, że to jedna z najciekawszych ścieżek tego twórcy, stanowiąca miejscami bardzo ironiczny komentarz do ekranowych wydarzeń. Bo jak inaczej można określić utwór „Gloria”? Temat bardzo podniosły, wręcz heroiczny, co sugerują smyczki oraz trąbka na początku, ustępujące pole gitarze elektrycznej, do której dołączają mocniejsze uderzenia perkusji oraz fortepian z cymbałkami. Nawet wtedy skrzypce zaczynają przyspieszać (trochę przypominają rozpędzonego Vivaldiego), nadając lekkości i dodając prawdziwego kopniaka, wzmocnionego jeszcze przez krótkie wejście chóru. Ten zaznacza swoją obecność w równie uroczystym, niemal sakralnym charakterem „Now We Have Learned to Fly”, kontrastującym ze sceną, w której Lance zaczyna się szprycować.
To jednak tylko jedna z twarzy, jakie score ma do zaoferowania, bo w końcu jest to thriller. Muzyka bywa i dramatyczna, jak w niepokojącym „Surgery”, gdzie nawet delikatne dźwięki harfy oraz fortepianu, nie są w stanie usunąć poczucia niepokoju, czy w wolno rozkręcającym się „Downhill”, zbudowanym na kontraście opadających smyczków oraz pojedynczych dźwięków fortepianu na przemian ze żwawszą gitarą i elektronicznymi fletami, co zgrabnie pokazuje pierwszą po operacji jazdę Armstronga na rowerze. Dramatyzm wraca pod koniec, w intensywnym „The Truth”, gdy bohater wyznaje gorzką prawdę. W przypadku budowania napięcia nie brakuje zarówno tykających dźwięków, rozładowywanych popisem ksylofonu oraz podbudowanych przez falujące smyczki z drobnymi fragmentami elektroniki („Blue Train”, „Dissenting Voices”).
Lecz już utwór „1999” zaczyna budzić jednoznaczne skojarzenia ze stylem wspomnianego wcześniej kompozytora znad Sekwany – podobna linia basowa, aranżacja i orkiestracja (cymbałki i flety niczym z „Autora widmo”), chociaż agresywne solo skrzypiec potrafi zaskoczyć. Rozpędzone, pulsujące klawisze plus szybkie cymbałki z fletami (lekkie, dość zabawne „Coffee Time”), gwałtowne wejścia dęciaków ze smyczkami („Dissenting Voices” rodem z kina noir), niemal kołysankowe dźwięki harfy („Corruption”, „On The Trail”). Zdarza się też wymieszanie heroizmu z suspensem („Another Little Pieces of History”), co idealnie pokazuje dwoistość naszego (anty)bohatera. Do tego imponuje masa detali w aranżacjach (klarnet i kotły w „On the Trail”, przesterowane skrzypce w „Slander” i wręcz dyskotekowa elektronika w „I Just Love to Ride My Bike”), nawet jeśli momentami – na szczęście bardzo krótkimi – przypomina jakieś popisy spod znaku RCP (gitarowo-smyczkowe „The Comeback”).
Poza kompozycjami Heffesa dostajemy też zestaw wykorzystanych w filmie piosenek, wplecionych między poszczególne utwory: od punkowego Ramones, przez bardziej taneczne Primal Scream aż do pojawiającego się w napisach końcowych Leonarda Cohena, którego „Everybody Knows” idealnie podsumowuje cały film.
Muszę przyznać, że Heffesowi udało się stworzyć coś więcej niż funkcjonującą tylko na ekranie ilustracyjną tapetę. „Strategia mistrza” bardziej pasuje do dreszczowca niż do klasycznego filmu sportowego (którym zresztą film Frearsa nie jest), stylistycznie opierając się o dokonania Desplata. Anglik stworzył tu swoją najlepszą ścieżkę, pełną energii i mroku, bawiącą się konwencją kina sportowego. I to (chyba) bez stosowania dopingu.
0 komentarzy