You’re one ugly motherfucker!
Rok 1987 był ważnym rokiem. Nie tylko dlatego, że wtedy przyszedłem na świat, ale dlatego, iż do kin trafił film łączący dwa pozornie sprzeczne gatunki: kino akcji i science fiction. „Predator” nie tylko potwierdził, że Arnold Schwarzenegger to prawdziwy mistrz w swoim gatunku, ale zaprezentował jednego z najbardziej ikonicznych przeciwników z innej planety (obok Obcego). Dla reżysera Johna McTiernana film był przepustką do Hollywood, gdzie podszlifował swoje umiejętności w kinie akcji.
Równie kultowa jak film jest jego oprawa muzyczna. Początkowo chciano zatrudnić samego Jerry’ego Goldsmitha, ale legendarny kompozytor był bardzo zajęty. Wtedy jego miejsce zajął opromieniony sukcesem „Powrotu do przyszłości” Alan Silvestri. Dla maestro oprawa do filmu McTiernana była kolejnym kamieniem milowym w jego karierze, kształtującym jego styl w kinie akcji. Podstawą recenzji jest wydanie Intrady z 2012 roku, zawierające całą muzykę z filmu, poddaną cyfrowemu remasteringowi.
Fundamentem muzyki do tego filmu (jak i całej serii) jest niezapomniany, wręcz monumentalny temat przewodni. Nerwowe wejście fortepianu, trzy różne rodzaje perkusji (w tym werble) oraz podniosłe dęciaki ze smyczkami, potęgujące napięcie do ekstremum, wywołują prawdziwe ciarki na plecach. To jedno z najlepszych „Main Title” w historii kina i nie jest to w żadnym wypadku przesada. Sam temat jest też bazą dla wielu scen akcji (początek „The Truck”, końcówka „Jungle Trek” czy wolniejsze aranżacyjnie „Building the Trap”), dodając im potężnego kopa.
Score to tylko i wyłącznie akcja połączona z budowaniem napięcia, rozwijający koncepcje znane z filmu Roberta Zemeckisa. Zapowiedź tytułowego Drapieżcy sugerują krótkie, ale intensywne wejścia kotłów (początek „Somewhere Else”, końcówka „Girl’s Escape”), do których dodano krótkie wstawki fortepianu, perkusjonaliów, ciężkich smyczków oraz dęciaków, potęgując klimat osaczenia. Motyw ten pojawia się dość często, przypominając o ciągłym zagrożeniu, choć zmienia tempo (rozpędzone „Jungle Trek” czy plumkający finał „Can You See Him?”). Każdy z instrumentów potrafi podkreślić uczucie niepokoju (intensywne smyczki na początku „Girl’s Escape”, ich symbioza z fortepianem w „Can You See Him?”, kotły w „The Waiting”), pozwalając na bardzo krótkie, przesiąknięte smutkiem momenty oddechu (środek „Girl’s Escape” z dzwonami, elegijnymi dęciakami i harfą czy podobnie zaaranżowane „Billy and Predator”, które coraz bardziej się nasila).
Sercem ilustracji są ostre wejścia instrumentów dętych zmieszane z gwałtownymi, niemal wziętymi z horroru smyczkami. Niby nie jest to coś, czego byśmy wcześniej nie słyszeli, ale Silvestri czyni całość o wiele bardziej intensywniejszym doświadczeniem. Są jednak fragmenty takie jak „What Happened?”, który klimatem i brzmieniem przypomina bardziej podrasowanego… „Obcego” Goldsmitha (te spokojne flety i smyczki). Motyw ten powraca choćby w połowie „We’re Gonna Die” czy „The Waiting”, stanowiąc bardziej subtelne – w porównaniu do action score’u – oblicze lęku. Zbitką obydwu tych brzmień jest największe w zestawie „Dutch Builds Trap”, które wykorzystuje na maksa horrorowe tricki (opadające smyczki, niemal alarmowe dęciaki, powolne uderzenia kotła) i oszczędnie aranżuje temat przewodni, z czasem dodając mu rozmachu oraz siły. Znamy tą sztuczkę z „Powrotu do przyszłości”, tutaj jednak zostaje ona wydłużona w czasie.
Jest jeszcze jeden motyw, który pozornie wydaje się nie pasować do pozostałych, lecz pozwala na krótki odpoczynek. To temat grany przez elegijną trąbkę oraz klarnet i pojawia się w scenach wspomnień wojennych związanych z jednym z członków oddziału („He’s My Friend”). To jeden z nielicznych momentów, gdzie nie jest dominuje suspens lub podkręcana do granic możliwości akcja. Kompozycja ta wraca jeszcze w środku „We’re Gonna Die” oraz na sam finał, będący czymś w rodzaju suity.
Nie wymyślę niczego nowego pisząc, że „Predator” był jednym z przełomowych dokonań Silvestriego, który korzystał z tego dzieła wielokrotnie. Ciągła zmienność tempa oraz klimatu (nawet parę razy w jednym utworze), konsekwentnie budowana atmosfera osaczenia zmieszana z energicznymi popisami orkiestry działa na ekranie niczym koktajl Mołotowa, wręcz kipiąc testosteronem i adrenaliną (najbardziej czuć to na początku oraz na końcu score’u). Same aranżacje są pełne detali, których za pierwszym razem można nie wychwycić, a to konkretne wydanie zachwyca też jakością dźwięku. Koniecznie przesłuchać (i obejrzeć film) przed nową odsłoną przygód najbrzydszego kosmity w historii. Ode mnie 4,5 nutki.
0 komentarzy