Wierzycie w smoki? Takie gady, co zieją ogniem, latają i mają duże ogony? Gatunek tych zwierząt jest na wymarciu, więc nie pozostało ich zbyt wiele, gdyż wieki temu były tępione albo przez Wikingów („Jak wytresować smoka”) lub sprawnych smokobójców („Ostatni smok”). Jeśli jednak spotkacie najodważniejszego chłopca, jakiego nie znałem do tej pory, może was do niego zaprowadzi. Tak jak Pete – bohater „Mojego przyjaciela smoka”, remake’u produkcji Disneya z 1977 roku. Produkcji, która niby nie serwuje nic odkrywczego, ale zrobiona została z sercem i fantazją.
Najbardziej zaskakującym elementem tego filmu (poza ślicznym smokiem) jest oprawa muzyczna. Od samego początku reżyser, Dick Lowery, postawił na swojego dotychczasowego współpracownika, Daniela Harta. Producenci początkowo chcieli natomiast wynająć samego Władcę Oscarów ze Śródziemia – Howarda Shore’a. Reżyser jednak uparł się i ostatecznie mistrz został zgła… zastąpiony.
Zarówno Hart, jak i Lowery do tej pory orbitowali w kierunku kina niezależnego, więc dla obydwu panów była to szansa wykazania się przy mainstreamowym tytule. Na szczęście nie zmarnowali tej okazji. Maestro zatrudnił dużą orkiestrę (97 osób) i choć pozornie nie stworzył niczego nowego, to był w stanie dać od siebie tyle serca oraz emocji, że trudno przejść obok jego muzyki obojętnie. To praca w starym, dobrym stylu, pełna bogactwa tematycznego i brzmieniowego, gdzie czuć siłę orkiestry oraz chóru.
Zanim jednak poznamy dzieło Teksańczyka, dostajemy bardo fajny zestaw piosenek. Na początek folkowe „The Dragon Song”, czyli pieśń opisującą drogę do znalezienia smoka. Przebój ten pojawia się także na końcu wydawnictwa, w lekko zmienionej aranżacji, stając się klamrą spajającą cały soundtrack. W tym pięknym zestawie mamy jeszcze mieszającą elektronikę z klasycznym brzmieniem skrzypaczkę Lindsey Stirling, nieśmiertelnego Leonarda Cohena, skocznych The Lumineers oraz, dość nieoczywistą jak na ten zbiór, wokalistkę St. Vincent. Wydawać może się, że ten miks folkowych piosenek rodem z kina indie, nie pasuje do wielkobudżetowego widowiska. Ale jest wręcz przeciwnie.
Podstawą historii jest przyjaźń między chłopcem a smokiem, która ma bardzo ciekawy motyw. Pojawia się on dopiero w drugim utworze score’u, czyli „Are You Gonna Eat Me?”. Ten grany przez wolne smyczki wspierane chórem i gitarę akustyczną temat serwuje prawdziwą magię, jakiej ostatnio coraz mniej w Hollywood słychać. Przewija się w krótkich, lecz niezwykłych „North Star” (te dzwoneczki z fletami) czy „Bedtime Compass”. Jest też fundamentem strony lirycznej w wyciskającym łzy „You Are Not Alone” i „Elliot Gets Lost”.
Drugi temat bazuje na wspomnianej wcześniej piosence „The Dragon Song”, wnosząc do całości odrobinę celtyckich klimatów oraz instrumentów (mandoliny, smyczki,… klaskanie). Słychać go na przykład w krótkim, ale skocznym „Brown Bunny”, a epicki rozmach osiąga we wspaniałym „Reverie”, gdzie do kompletu dochodzą jeszcze harfa, dęciaki, dzwoneczki, flety i kotły. Dorzućmy jeszcze wbijający w fotel chór, dzięki któremu atmosfera utrzymuje się do samego końca. Te aranżacyjne tricki uwydatniają także mistyczny charakter lasu („Timber”) oraz ubarwiają odrobinę mickey-mousing odnoszący się do niezdarnego charakteru Elliota (środek „Breathe” z cudnym trójkątem oraz falującymi smyczkami połączonymi z fagotem).
A skoro jest smok, to i musi być odrobina akcji. Wiecie – latanie, zianie ogniem, znikanie. Wtedy maestro idzie w, wydawałoby się dynamiczną, zadymę, lecz robi to niemal tak jakby był Thomasem Newmanem zmiksowanym z Johnem Powellem, aniżeli Hansem Zimmerem. Zmianę tę czuć w „Gavin Knows What He’s Doing” z wolno opadającymi smyczkami, lekko idącymi w stronę horroru, by następnie gwałtownie zaatakować dęciakami i kotłami, wspieranymi przez chór oraz przyspieszone dźwięki gitar z mocnym solo wiolonczeli. Prawdziwa petarda i to nie jedyna w tym arsenale.
Podobnie ma się sprawa z krótkim, lecz żywiołowym „Takedown”, mocno żonglującym nastrojem i tempem „Follow The Dragon”, dramatycznym „Elliot at the Bridge” (potężne, pełne agresji dęciaki oraz kotły) oraz niepokojącym „Abyss”, które wieńczy prześliczny happy end. Finał jest już bardziej stonowany w porównaniu z poprzednimi partiami score’u, ale i tak skąpany w klasycznym, pełnoorkiestrowym stylu. Najmocniej słychać to w „Saying Goodbye”, jednak zarówno poprzedzające go, odrobinę celtyckie „Go North”, jak i wybrzmiewające po nim „The Bravest Boy I’ve Ever Met” są prawdziwymi emocjonalnymi czarami.
Na koniec mogę napisać jedno: Daniel Hart. Zapamiętajcie to nazwisko, bo niektórzy z was będą je krzyczeć. Co będzie dalej, tego nie wie nikt, ale wierzę, że „Pete’s Dragon” to dopiero rozgrzewka przed czymś wspaniałym i Hollywood się jeszcze o niego upomni. Największe zaskoczenie roku 2016 i dzieło obowiązkowe do przesłuchania. I radzę się spieszyć, bo smoki to gatunek już na wymarciu. Cztery i pół nutki ode mnie, z serduszkiem.
Ja krzyczeć nie będę na pewno. Przyjemne to to, ale konwencjonalne, standardowe i niczym szczególnym się nie wyróżniające. 😛