Tak oto światło dzienne ujrzała przedostatnia – siódma – pozycja w repertuarze, tym razem wyjątkowo obfitego, Roku Elfmanowskiego (liczonego od majowej premiery „Dark Shadows”). Po większości z tych kompozycji, z uwagi na tematykę filmów oraz niesforną wyobraźnię i wyczucie artysty, odbiorca mógł spodziewać się wielu atrakcji. Niestety, ciężar tak dużej ilości projektów odcisnął swoje piętno na stronie inwencyjnej, wpędzając je w deskrypcyjną szablonowość, choć niewątpliwie trzeba oddać Elfmanowi hołd za wszechstronność. Należy też zaznaczyć, że owa ‘szablonowość’, za sprawą unikalnego głosu kompozytora, mimo wszystko wykracza poza ramy pospolitej sztampy, z której twórcze nabijanie się legło u podstaw jego stylu. To spory plus, ale również dlatego, gdy Amerykanin pisze niejako automatycznie, to przy jego skłonnościach do banału, muzyka staje się męcząco oczywista („Frankenweenie”, „MIIIB”).
W porównaniu do innych prac z rzeczonego okresu, „Oz: Wielki i Potężny” ma najwięcej do zaoferowania pod względem bogactwa środków wyrazu, zarówno technicznych (aparat wykonawczy), jak i czysto ekspresyjnych (melodyka, klimat). W kategorii ‘siły oddziaływania na słuchacza’ mogłyby rywalizować z nim jedynie „Mroczne cienie”, aczkolwiek jest to ‘świetność w kontekście’, ponieważ przez większą część albumu wciąż mamy do czynienia z mało lotną, przewidywalną ilustracyjnością – kliszowymi figurami retorycznymi i zasobami instrumentalnymi. W filmie muzykę uatrakcyjniają współgrające z nią efekty dźwiękowe. Wbrew pozorom, utwory oparte na jednym pomyśle – rozwijanym i przetwarzanym w toku kompozycji – są ciekawsze, niż te zawierające wiele różnych, nie związanych ze sobą podstawową myślą konceptów opisu sceny. Przy podejściu zgodnym z pierwszym typem, powstają bowiem utwory jednolite, ale za to wyraziste, a z drugim rozmaite, ale anonimowe, typu „gdzie ja to już słyszałem?”. W „Ozie” przeważa narracja fragmentaryczna. Poza operetkową „The Munchkin Welcome Song”, czysto elfmanowskim, zwiewnym walczykiem „Fireside Dance” oraz suitami z napisów początkowych i końcowych, można mówić jedynie o krótkich ‘momentach’ ilustracyjnych.
Momenty te wyróżnia głównie instrumentacja, a konkretnie jej chwilowe osobliwości – wizytówka Elfmana – które kilka lat temu stały się już tylko efekciarskimi dodatkami, stosowanymi jakby bez przekonania i głębszego zamysłu estetycznego. Tutaj zwracają jednak większą uwagę, niż na przykład w „Hitchcocku” czy „Frankenweenie” – też szybko toną w odmętach orkiestry, lecz za to jest ich sporo. Swoją obecność zaznaczają przykładowo cymbały („Main Titles”, „Fireside Dance”), metaliczna perkusja, harfy i etniczne aerofony (najprawdopodobniej fletnie) w „A Strange World”, lament skrzypiec w „China Town” czy chór (od 30 sekundy „End Credits from Oz”). Udanie wypada początek „A Con Job” z dowcipnym, sielankowym motywem, któremu towarzyszy nucenie bohaterki oraz ciekawa aranżacja tematu głównego w drugiej połowie „Main Titles” (specyficzna artykulacja smyczków, ksylofony).
Całość ciągnie jednak do góry przede wszystkim tematyka. Urzekająco kiczowaty, walczykowy temat przewodni o cygańskich/węgierskich rysach i ludowej harmonii, mimo iż bardzo podobny do tego z „Gnijącej Panny Młodej”, zdecydowanie zasługuje na pozytywne epitety. W filmie służy również za melodię pozytywki Oza, stąd w kilku utworach występuje w stosownej aranżacji. Dobrze prezentują się także tematy Chinki, triumfalny, Oza (bardzo magiczny, z figlarnymi przednutkami i skaczącym basem) oraz jeden funkcjonalnie nieokreślony – a występujący tylko w „Main Titles” i „End Credits” – zbudowany na pochodzie sekundowym, nieco liryczny, ‘rosyjski’. Wielka szkoda, że nie został szerzej zastosowany… Dziwi zaś język muzyczny czarownic, który jest uchwytny, ale mało efektowny (złowrogie, aczkolwiek niemrawe cygańskie partie skrzypiec i wiolonczeli przywodzące na myśl „Wolfmana” ).
Podsumowując, „Oz: Wielki i Potężny” ma bardzo udany temat przewodni – chyba jeden z najlepszych Elfmana w ostatnich latach – sporo melodii pobocznych, w tym kilka zapadających mocniej w pamięć, niemało frapujących fragmentów techniczno-wyrazowych i bez zarzutu spisuje się w filmie. Całość okraszona jest zaś czarowną ekspresją, rodem z baletów Czajkowskiego. Czego chcieć więcej? Jeszcze pięć-sześć lat temu taki score byłby w pełni satysfakcjonujący. Skąd więc te opory przed wystawieniem wysokiej oceny? To chyba zmęczenie starego fana, zanurzonego od dawna w takiej estetyce. Świeży entuzjasta muzyki filmowej powinien być zadowolony. Niech zatem będzie czwórka!
Za Elfmanem nie przepadam, ale ten „Rok Elfmanowski” oceniam raczej pozytywnie. Jego ścieżki dźwiękowe w większości odciskały mocne piętno na filmach, do których zostały napisane i za to należy się uznanie. Z uznaniem kłaniam się też twórcy tej zacnej recenzji, przeczytałem z dużym zainteresowaniem. Na 4 nutki co prawda bym się nie pokusił, za długie to, nadmiernie chaotyczne, ale trzeba przyznać, że barwne, temat główny znakomity, no i w filmie sprawdza się to wszystko po prostu świetnie. W ogóle Disney dobrze chyba na Elfmana działa, nawet jeśli można mieć uwagi do wydań płytowych, to „Alicja…”, „Frankenweenie” i teraz „Oz….” stanowią przykłady ścieżek dźwiękowych pierwszorzędnie sprawdzających się w filmie.
…i jednocześnie na płytach wtórnych, nieprogresywnych, miałkich i przeciętnych. Bo taki właśnie jest Oz.
W filmie może się to jeszcze sprawuje (choć i tak nie zachwyca), ale poziom tej muzyki jest jeszcze słabszy, niż w Alicji, tam przynajmniej mieliśmy świetny przewodni temat, a tu nie mamy na dobrą sprawę nic wartego większej uwagi, co dobrze pokazuje nam sam wrażeniometr, a wracając do samej tematyki to ta w postaci melodii z rzędu „Corpse Bridge”/”Iris” i hymnu Kanady, mówi sama za siebie i ostatnimi czasy Danny zatracił swój cenny dar na mocny temat przewodni z którego przecież przez całą swoją karierę słynął.