Produkcja reklamowana jako ostatni film z udziałem Roberta Redforda (czy tak będzie w istocie, przekonamy się zapewne w ciągu kilku następnych miesięcy) to przyjemny powiew świeżości we współczesnym kinie. To dzieło oldskulowe pod każdym względem, już w samej swojej naturze stanowiące sympatyczny hołd dla „starego” kina. Słychać to także w niezwykle miłej dla ucha muzyce Daniela Harta.
Wydawać by się mogło, że w tym konkretnym wypadku o kompozytorski stołek powinien ubiegać się któryś ze wiekowych wyjadaczy filmówki, pokroju Lalo Schifrina, Davida Shire’a czy Randy’ego Newmana, którzy przecież dobrze pamiętają lata 70. oraz największe hity z Redfordem, do jakich film Davida Lowery’ego w końcu się odnosi. Wybór Harta jest jednak nieprzypadkowy, bowiem człowiek ten zilustrował wszystkie poprzednie filmy tego reżysera. I w każdym z nich sprawdził się znakomicie, z wyczuciem ubarwiając ruchomy obraz właśnie taką "staroszkolną" muzyką. W „Gentlemanie z rewolwerem” ponownie nie zawodzi.
Maestro bardzo słusznie postawił tu na jazzowe klimaty, które wszak charakteryzowały tamtą epokę oraz dobrze uzupełniają się z gatunkiem kryminalnym, reprezentowanym przez „Gentlemana…”. Ponieważ film dobrze oddaje jego tytuł (zwłaszcza polski, albowiem oryginalny jest w tym wypadku trochę bardziej szorstki), to i muzyka doskonale wpisuje się w klimat całej produkcji. Oparta przede wszystkim na ciepłej liryce i lekko zawadiackim, odrobinę suspensowym, lecz bynajmniej nie zwariowanym tempie jest bytem naprawdę staroświeckim w brzmieniu oraz formie (same "żywe" instrumenty). To ilustracja chwytliwa, na dobrą sprawę pozbawiona przestojów oraz tak znienawidzonej przez melomanów czystej tapety. A więc spokojnie mogąca cieszyć zmysły także poza kontekstem. Zresztą kompozytor za jej pomocą również opowiada historię, która swobodnie płynie od nuty A do Z.
Ta przejrzystość oraz swoista radość dźwięków sprawiają, iż cały soundtrack jest niezwykle lotny i łatwo ujmuje. Niestety jest jednocześnie dość… ulotny i absolutnie niczym nie zaskakuje odbiorcy. Oczywiście nie taka była jego rola, ale uczciwie trzeba napisać, że, poza odpowiednio charakterystycznym tematem głównym, po seansie i/lub odsłuchu niewiele zostaje w głowie. Przyczynia się do tego nie tylko zwiewność oraz iście hipnotyzujący spokój danej ścieżki dźwiękowej, lecz także bezustanna eksploatacja rzeczonego motywu, który powraca praktycznie w co drugim utworze.
Jasne, Hart cały czas wprowadza różne modyfikacje melodii, serwuje też kolejne wariacje, skupiając się a to bardziej na romantycznej aurze, która zgrabnie podkreśla wątek miłosny filmu („John and Maureen”, „Jewels for Jewel”, „The Gun and The Kiss”), a to na przykład stawiając na nieco żywsze tempo uzupełnione okazjonalnymi ozdobnikami pokroju klaskania („Rub A Dub Dub”). Ponieważ jednak sam film w dużej mierze także stroni od akcji jako takiej, to i muzyka pozostaje przez większość czasu mocno jednostajna i niespecjalnie ekscytująca, ożywiając się w zaledwie kilku fragmentach (jeszcze choćby „You're Doing A Great Job” czy emocjonujące, narastające „When You Find Something You Love”).
Co ciekawe, ten trwający blisko godzinę soundtrack, sprawia niekiedy wrażenie klubowego koncertu – zamiast pełnoprawnego score’u rodzaj jam session. Muzyka ta jest na tyle przyjemna w obyciu oraz – co ważniejsze – tak bardzo odprężająca, że ostatecznie absolutnie satysfakcjonuje. Choć można narzekać na swego rodzaju monotonię wyrazu, która sprawia, że poszczególne ścieżki niekiedy zlewają się ze sobą w jedno Ta nietypowa dychotomia, którą uzupełniono jeszcze kilkoma użytymi w filmie piosenkami sprzed lat – w tym niezwykle kluczową dla charakteru projektu, gorzką balladą „Blues Run The Game” – składa się na naprawdę ciekawą pozycję i dobrą alternatywę dla wielu popularnych albumów z muzyką filmową.
To również sprawia, że płytę z „The Old Man & The Gun” jest trochę trudno ocenić. Z jednej strony jest to bowiem tytuł skierowany raczej do bardziej cierpliwych i wprawionych w bojach fanów gatunku (by nie napisać wprost, że starszych słuchaczy). Względnie po prostu dla wielbicieli jazzu i jego pochodnych, który nawet w zależnej od X muzy postaci pozostaje niezwykle czystym doznaniem. Wszyscy inni mogą już mieć z tym krążkiem problem – szczególnie, że oryginalnością bynajmniej nie grzeszy i w annałach się raczej nie zapisze. Ale jak najbardziej warto dać „Gentlemanowi…” skraść sobie nasz czas, zwłaszcza gdy dobrze wspominamy sam film. W obu przypadkach jego urokowi nie jest łatwo się oprzeć. Dlatego też, nieco wbrew zdrowemu rozsądkowi, daję pełną czwóreczkę. I serduszko.
P.S. Oprócz trzech umieszczonych na płycie piosenek, w filmie wybrzmiewają jeszcze: „Rhythm of My Heartbeat” w wykonaniu Annell Brodeur i Andrew Tinkera, „So Alone” duetu Priya Patel – Curtis Heath, „Whiskey Flats” w wersjach Bosque’a Browna oraz Andrew Tinkera, „Call 583-0212” od tego ostatniego i „Maggie and Mandy” wspomnianego Heatha.
Oldskulowa muzyka, ale dająca mnóstwo satysfakcji oraz frajdy. Tak samo jak sam film. Czekam na kolejne prace od Harta.