Czy można sobie wyobrazić w świecie opowiastek dla dzieci coś bardziej brytyjskiego niż gromadę małoletnich urwisów, których do porządku doprowadza ekscentryczna niania? Od czasów „Mary Poppins” chyba nie. Klasycznymi powieściami P.L. Travers wyraźnie inspirowała się Christianna Brand autorka serii o Niani Matyldzie. Jej bohaterką zainteresowała się aktorka i scenarzystka (laureatka Oscarów na obydwu tych polach) Emma Thompson i zaprzęgła obydwie swe filmowe zdolności, by przenieść książki Brand na wielki ekran. W ten sposób powstała groteskowa baśń po wyspiarsku dziwaczna i lekko anarchizująca, w której oprócz Thompson zagrał zespół znakomitości kina ze Zjednoczonego Królestwa (m.in. Colin Firth, Dereck Jacobi i Angela Lansbury).
Po takim wstępie nie trzeba chyba dodawać, kto podpisał się pod muzyką do „Niani”. To musiał być kompozytor stanowiący esencję brytyjskości w muzyce filmowej – Patrick Doyle. Nazwisko to nasuwa się samo, mimo że obraz utrzymany jest w konwencji dość odległej od tego, czym Doyle – mimo swej wszechstronności – zajmuje się na co dzień. Komedia, wręcz farsa, chętnie sięgająca po przesadę i slapstickowy humor (z nieśmiertelną wojną na torty na czele) to raczej domena zakręconego Elfmana albo leciutkiego jak piórko Menkena, nie kompozytora, który swoją pozycję zbudował na masywnej, rozbuchanej w formie i treści muzyce. Z tego względu mającego więc raczej ciężką rękę do komedii.
Uwidacznia się to i w tej partyturze. Doyle to wytrawny rzemieślnik, wie co, gdzie i jak zastosować. Rozumie stylistykę obrazu i potrafi dobrać do niej odpowiednie środki. Humor buduje na cyrkowym brzmieniu instrumentów dętych blaszanych. To one towarzyszą psotom dziecięcych bohaterów i stanowią najbardziej żywą część ścieżki dźwiękowej. Liryzm opiera się na smyczkach, zaś elementom magicznym towarzyszą eteryczne chórki. To środki właściwe, ale zarazem mocno konwencjonalne. Wszystko to już gdzieś było i to nie rzadko lepsze i ciekawsze.
Co gorsza Doyle zdaje się dusić w tej humorystyczno-familijnej konwencji. Wykorzystywanym tak chętnie dęciakom brakuje animuszu, koniecznej przy tego typu filmach energii. Ożywczo brzmi tu stylizowane na muzykę ludową „Lord of the Donkeys”, ale jest to utwór zdecydowanie zbyt krótki, by wnieść głębszy oddech. Co zaskakujące ów marazm udziela się także liryce, która przecież nie jest w tym wypadku sztywno związana z gatunkiem. Kompozytor jednak jakby niepewny przez większość czasu nie pozwala jej rozwinąć skrzydeł. Pozostaje więc wyciszonym i szybko wylatującym z pamięci dodatkiem.
W tym wypadku Doyle pozwala sobie na szczęście na rekompensatę. W ostatnim utworze na krążku, „Snow in August”, daje popis swoich możliwości jeśli chodzi o budowanie rozbudowanych, bogatych utworów lirycznych. Tutaj wreszcie czuć pewność i przyjemność z komponowania. Patos łączy się tu z romantyczną subtelnością. Jedynie sam motyw, na którym zbudowany jest utwór, trochę razi nadmierną prostotą. Prostotą, która nie daje upustu emocjom, tylko świadczy o częściowym uruchomieniu kompozytorskiego autopilota.
Czy wszystko to oznacza, że „Nianię” należy raczej omijać? Niekoniecznie. Ratuje ją to samo, co zdecydowało o jej słabościach – konwencja filmu. To w gruncie rzeczy sympatyczna ścieżka dźwiękowa o wpadających w ucho tematach i miłych orkiestracjach. Nie ma tu nieprzyjemnego mroku, czy jakichś zawiłych formalnie utworów, w które trzeba się długo wgryzać. Doyle pod względem rzemiosła nie zawiódł w żadnym wypadku. Najsłabsze fragmenty płyty to te, gdzie przesadził z Mickey-Mousingiem, ale i on nie jest irytująco zgrzytliwy, czy hałaśliwy, a po prostu nadmiernie chaotyczny. Gorzej jeśli należałoby wskazać fragmenty szczególnie się wyróżniające. Poza „Snow in August” trudno znaleźć dobry powód, aby umieścić akurat tę płytę z muzyką filmową w swojej domowej kolekcji.
Oczywiście miłośnicy Patricka Doyle mogą to zrobić jedynie ze względu na sentyment do twórcy, lecz dla pozostałych nie mam argumentu do chociażby przesłuchania tego krążka. Szkot napisał wiele ciekawszych prac, a w dziedzinie kina familijnego lepiej już sięgnąć po „Charliego i Fabrykę Czekolady” Danny’ego Elfmana albo „Serię Niefortunnych Zdarzeń” Thomasa Newmana. Pozostawiają oni w tej dziedzinie swojego brytyjskiego kolegę daleko w tyle, przede wszystkim jeśli chodzi o muzyczną wyobraźnię. Trzy nutki się przy tym Doyle’owi należą, gdyż zasadniczo lotów przesadnie nie obniża, ale pamiętać go za „Nianię” z pewnością nikt nie będzie.
Pełna zgoda i dobry, konkretny tekst.