Seria ponurych morderstw w XIV-wiecznym klasztorze, to raczej niezbyt atrakcyjny materiał dla przeciętnego filmowca. Jean-Jacques Annaud do takowych się jednak nie zalicza, toteż jego ekranizacja prozy Umberto Eco, z Seanem Connery i młodziutkim Christianem Slaterem w rolach głównych, jest filmem nad wyraz udanym, docenionym przy tym tak przez krytyków, jak i widzów – przynajmniej europejskich.
Tytuł ten stanowił początek współpracy reżysera z nieodżałowanym Jamesem Hornerem. Wcześniej Annaud sięgał po mistrzów z własnego podwórka – Bacheleta i Sarde. Później do tego grona dołączyli także Yared, Warbeck, a nawet John Williams. Niemniej to właśnie do Hornera Annaud zdawał się wracać najczęściej. Panowie zrobili wspólnie cztery filmy, w tym tegoroczną premierę „Wolf Totem”. Z perspektywy czysto melomańskiej, ich pierwszy projekt wypada jednak najmniej różowo.
Atmosfera filmu jest mroczna i wyjątkowo duszna, spowita tajemnicą. Nie można było więc oczekiwać ścieżki rozbuchanej, o wbijających się w pamięć tematach i przyjemnych melodiach. Mimo to, słuchając krótkiego, bo zaledwie 41-minutowego krążka, trudno oprzeć się wrażeniu, że miejscami Horner przesadził z ascetyzmem. Fakt, jego ilustracja jeszcze bardziej uwypukla klimat opowieści, czyniąc ją wręcz niewygodną dla widza. Niewiele wnosi przy tym do narracji, nakreślenia postaci, miejsca, czasu akcji…
To zadanie o wiele lepiej spełniają okazjonalne pieśni w języku łacińskim, których na albumie znajdziemy trzy. Ich aranżacji nie podjął się jednak maestro, lecz Kurt Rieth odpowiadający za prowadzenie śpiewających je chórów. Są to bodaj najbardziej atrakcyjne fragmenty płyty, nawet jeśli dalekie od zafascynowania odbiorcy. Są wszak dość ‘ogranymi’ pozycjami z kościelnego repertuaru, które każdy z pewnością gdzieś już słyszał. Na ekranie ich rola jest nad wyraz oczywista, na płycie stanowią potrzebne zróżnicowanie, ubarwiają score.
Ten jest bowiem niezwykle posępny, smutny (delikatne żeńskie wokalizy – o wiele sprawniej przy tym wyeksponowane, niż w późniejszym „Raporcie Pelikana”), niekiedy wręcz nieprzyjemnie depresyjny. Kompozytor bez ogródek sięga tu zresztą po elektronikę, co może budzić pewne kontrowersje – zwłaszcza, że po blisko trzech dekadach od premiery brzmi ona naprawdę problematycznie. Sprawne ucho wychwyci co prawda kilka podwalin pod kolejne dokonania oraz pomysły, które Horner wykorzystał już wcześniej, lecz podobna zabawa jest domeną niemal każdej jego pracy, więc tym razem daruję sobie wyliczanki.
Przy wszystkich swoich mankamentach, „Imię róży” jest kompozycją znacznie ciekawszą, niż przyszło się uważać – a już na pewno nie tak złą, jak sądzi wielu zachodnich recenzentów. Owszem, to praca hermetyczna, ciężka w odbiorze i, niestety, często wiejąca nudą przy naprawdę optymalnym czasie trwania. Na ponad dwugodzinny film jest to zarazem właściwie pełny materiał, jaki w ruchomym obrazie zalicza parę dobrych, naprawdę klimatycznych momentów, acz ogółem jest tylko spełnieniem pewnego minimum ilustracyjnego.
Mimo braku jakiegoś odgórnego natchnienia, którego w muzyce po prostu nie czuć, na soundtracku da się znaleźć parę piękniejszych chwil – aczkolwiek ich urok jest raczej efektem ubocznym przyjętego minimalizmu. Co więcej, idą one w parze także z nieco żywszymi nutami, które znaleźć można w „The Confession”, „Epilogue” i, zwłaszcza, „The Discovery”. To wciąż dalekie od zachwytu ścieżki, lecz tlące się swego rodzaju artyzmem, jaki nawet nieźle kontrastuje z ogólną brzydotą i nędzą świata przedstawionego.
„Der Name der Rose” nie jest zdecydowanie pozycją dla każdego. Dla niektórych może być wręcz złym odsłuchem, jaki będzie bolał część życia i, być może, zniechęci do dalszej eksploracji hornerowskich dzieł. Co bardziej cierpliwym odbiorcom polecałbym z kolei sesję nocną – w ciszy, spokoju i skupieniu (oraz kubkiem kawy w ręku) nie ma co prawda szans na muzyczne objawienie, ale na pewno będzie to jednak coś innego, niebanalnego względem albumów (nie tylko Hornera), po jakie sięgamy na co dzień. Coś, co w dodatku trudno jest przełożyć na satysfakcjonującą notę, zatem naciągana ocena środka to mój finalny wybór.
P.S. Na koniec jeszcze słówko o samych wydaniach. Ze względu na francusko-niemiecko-włoską koprodukcję oraz zdecydowanie lepszy odbiór filmu na Starym Kontynencie, soundtrack do tej pory ukazał się jedynie w czterech krajach: Niemczech (wydanie chyba najbardziej znane, jest to okładka główna), Francji (cover bez twarzy), Hiszpanii (późniejsza reedycja; okładka różniąca się detalami od germańskiej) i… Australii, gdzie na niemieckiej licencji wypuszczono winyl (okładka najbardziej pstrokata). Wszystkie wydawnictwa zawierają jednak ten sam materiał. Wszystkie chodzą dziś już także za bajońskie sumy.
Trochę ascetyczny to score, ale właśnie taki miał być. Co do funkcjonalności nie pozostawia większych wątpliwości, choć wiadomo, że na płycie chciałoby się, aby trzymał przy sobie całe programowe 40 minut. Na szczęście to bardzo klimatyczne 40 minut i o to tutaj chodzi! Dałbym 3,5, ale z racji, że nie można to zapodam 4 😉