Trudno jest mieć pretensje do Amerykańskiej Akademii Filmowej, gdy wśród kilku znakomitych ścieżek dźwiękowych wybiera dzieło tej miary, co „Władca Pierścieni: Drużyna Pierścienia”. Znacznie łatwiej, kiedy nad wspaniałą pieśnią Enyi i intrygującymi propozycjami Stinga oraz Paula McCartneya, stawia na przyjemną, lecz nieszczególnie zapadającą w pamięć piosenkę „If I Didn’t Have You”. Nie zaskakuje jednak, iż pragnęła w końcu nagrodzić Randy’ego Newmana – kompozytora, który stworzył w muzyce filmowej swój własny mikrokosmos. Nie dziwi też decyzja, by docenić go właśnie za „Potwory i spółkę”.
Był to czwarty wspólny projekt Newmana i Studia Pixar. Za wszystkie poprzednie („Toy Story”, „Dawno temu w trawie”, „Toy Story 2”) słynny piosenkarz, muzyk i tekściarz zdobywał przynajmniej po jednej nominacji do Oscara. Statuetka należała mu się choćby z czystego poczucia sprawiedliwości. Nie należy przy tym zapominać o faktycznej wysokiej jakości nagrodzonego w końcu (niekoniecznie we właściwej kategorii) dzieła.
W dużym stopniu jest to praca bardzo dla tego kompozytora charakterystyczna. Znany z częstego korzystania z bogactwa muzyki jazzowej, jest on spadkobiercą mistrzów gatunku sprzed 60 lat. Jego artystycznych korzeni można się jednak doszukiwać nawet w twórczości George’a Gershwina. W pracach Newmana tak łatwo odnaleźć ducha tamtych czasów, tak mocno czuje się też atmosferę Nowego Jorku. Te elementy zaskakująco trafnie portretują Monstropolis – miasto potworów, w którym mieszkają główni bohaterowie filmu, a także ich pracę w, jakby nie było, dużej korporacji z sektora energetycznego.
Rdzeń ścieżki dźwiękowej stanowią cztery absolutnie fantastyczne utwory, w pełnej krasie ukazujące talent i temperament ich twórcy. „Monsters Inc.” to rozkoszna wariacja tematu z „If I Didn’t Have You”. Rozpisana na niewielki zespół momentalnie przynosi atmosferę niedzisiejszej, wieczornej potańcówki. Ileż tu energii i fantazji na granicy improwizacji, ale na tym nie koniec atrakcji. „Walk to Work” urzeka bogactwem. Tu już włączona zostaje pełna orkiestra i chociaż wciąż najważniejsze pozostają trąbki oraz mocno zarysowana warstwa perkusyjna, głębi i rozmachu dodają smyczki, wsparte instrumentami dętymi drewnianymi. Bardziej mocarnie brzmi rytmiczne „The Scare Floor”. Wreszcie „Sulley and Mike” krótkimi frazami fletu najpierw roztacza atmosferę beztroskiej zabawy, by w drugiej połowie zaskoczyć ironicznym tematem na saksofon.
Zdumiewająca lekkość, żywotność i nieokiełznana energia tej „Wielkiej Czwórki” zdaje się dominować nad resztą ścieżki dźwiękowej. Tym niemniej Newman z dużą starannością buduje znacznie szerszą tematyczną tożsamość obrazu. Mała Bu otrzymuje uroczą kołysankę, ślicznie podawaną przez flet lub smyczki („Boo’s Tired”), przebiegłego Randalla charakteryzuje złowrogi temat na saksofon i puzon („Randall Appears”). Kompozytor zabawnie puentuje też niektóre sceny, sięgając chociażby po przewortną fanfarę w „Enter the Heroes”. Swoistym spoiwem materiału jest częste, skradające się pizzicato. W ogóle muzyka znów świetnie oddaje duże poczucie humoru Newmana.
Wraz z biegiem ścieżki dźwiękowej traci ona jednak sporo przy autonomicznym odsłuchu, a także wrażeniu świeżości. Jazz cofa się w cień. Dominuje pełna orkiestra, biegnąca wiernie za bohaterami. Mickey-mousing jest świadomym artystycznym wyborem kompozytora. Jak twierdzi, w filmach animowanych brzmi po prostu właściwie i zapewne ma rację, ale dla potencjalnych słuchaczy płyty z muzyką może stanowić poważny problem. Niektóre ilustracyjne utwory bronią się udanymi miniaturkami („Exile”), inne, nawet miejscami interesujące, jako całość są trudne do przebrnięcia („Boo’s Adventure in Monstropolis”). Trudno przy tym odmówić im orkiestracyjnej brawury, która pomaga muzyce przy trudnych, pełnych wydarzeń i emocji scenach (zmieniające się jak w kalejdoskopie „The Ride of the Doors”).
Ostatecznie nie zaszkodziłoby obcięcia wydania płytowego o jakieś piętnaście minut. Bardziej esencjonalna forma ułatwiłaby obcowanie z tą muzyką, bo i obcować z nią warto. Jest to jedna z tych ścieżek dźwiękowych, którym dobrze robi upływ czasu. Łatwiej przychodzi docenić klasyczne rozwiązania narracyjne, nie przeszkadza tradycyjna formuła. Broni się siła poszczególnych tematów, a to co może zawadzać przy samodzielnym odsłuchu, wyśmienicie sprawdza się w filmie. Randy Newman sam uznał kiedyś „Potwory i spółkę” za najlepszą rzecz, jaką kiedykolwiek napisał. Nawet jeśli nie trzeba się z nim koniecznie zgodzić, trudno nie zaliczyć jej do ścisłej czołówki i wkrótce nie określić mianem klasyka.
0 komentarzy