De Palma, Woo, Abrams. Do tej szacownej trójki dołączył właśnie Brad Bird – twórca znany dotychczas ze świetnych animacji Pixara po raz pierwszy stanął za kamerą filmu fabularnego i to od razu czwartej odsłony popularnego hitu z mega-gwiazdą w postaci Toma Cruise’a. Ciśnienie było więc przeogromne i chyba nie przesadzę, pisząc, iż Bird miał przed sobą spore wyzwanie, od którego w dużym stopniu zależała jego dalsza kariera. Na szczęście reżyser może odetchnąć z ulgą, bo wyszło mu świetne kino! Miejscami rzecz jasna niesamowicie naciągane, czy wręcz głupie, ale w ramach przyjętej konwencji się sprawdza (nie ma zresztą aż takich przegięć, jak w poprzednich odsłonach). Całość jest ciekawie skrojona i choć parę momentów irytuje, to seans zupełnie nie nudzi i mocno trzyma w napięciu do samego końca. Do tego fajny, nie przesadzony humor, parę odwołań i nawiązań do części III i I, jak i, przede wszystkim, zgrana obsada. Słowem: blockbuster idealny.
Choć Bird nie ma zbyt wielu filmów na koncie, to jednak przez ten krótki czas zdołał wypracować sobie bardzo udany związek twórczy. Jego drugą, muzyczną połówką został Michael Giacchino, z którym na planie spotkał się już po raz trzeci. Tym samym Giacchino stał się (póki co) jedynym kompozytorem, który zaliczył dwie odsłony serii M:I. Po tym, jak Abrams próbował redefiniować gatunek na bardziej serio, co zaowocowało dość toporną i mało atrakcyjną (zwłaszcza na płycie) ilustracją z mnóstwem underscore’u, była więc szansa na swego rodzaju rehabilitację…
I szansę tę Giacchino wykorzystał z nawiązką, tworząc naprawdę przednią, rytmiczną i pełną pomysłów muzykę, która choć wyraźnie dłuższa od swej poprzedniczki, dostarcza od niej masy znacznie lepszych wrażeń i dużo więcej rozrywki, niemal zupełnie przy tym nie nużąc. Prawie, bo przy tak rozległym materiale po prostu musiało trafić się parę słabszych momentów („Ghost Protocol”, „Hendricks' Manifesto”, większa część „Moreau Trouble Than She's Worth”), które cierpią na dokładnię tę samą przypadłość, co ilustracja z części trzeciej – a więc zbyt dużo, zbyt nijakiego underscore’u, który zupełnie nie sprawdza się na albumie. Nie do końca udało się też wyzbyć pewnej toporności dźwiękowej. Ale taki to już styl Giacchino, że bywa miejscami przyciężki – cóż zrobić…
Na szczęście wyraźnie słychać, iż kompozytor miał tym razem znacznie więcej wolności/czasu/inspiracji, jak i frajdy z tego projektu, aniżeli poprzednio – gros jego partytury jest bowiem niczym nieskrępowaną zabawą, jaka z miejsca udziela się też słuchaczowi/widzowi. Sporo tu frywolności, porywającej rytmiki i fantastycznych zabiegów technicznych, które swą szczegółowością, jak i klasą wykonania niewiele ustępują elfmanowskiemu dokonaniu. Zresztą obie te prace są do siebie zbliżone również albumową strukturą, pełną podobnych chwytów narracyjnych. Wystarczy przywołać tu choćby delikatny, narastający prolog poprzedzający kolejną wersję schifrinowskiego tematu przewodniego, który w obu przypadkach różni się jedynie wyrafinowaniem i liryką. Także sam motyw w końcu uległ u Giacchino odpowiedniej modyfikacji – żywej i świetnie oddającej ducha zarówno starego serialu, jak i nowego filmu. Co prawda całość brzmi troszkę zbyt „grzecznie”, brak jej pazura (szczególnie finałowe „Out With A Bang Version” pod tym względem rozczarowuje), a i co sprawniejsze ucho bez problemu wychwyci tu poetykę „Iniemamocnych”, lecz nijak nie umniejsza to jej jakości. To miły powiew świeżości i znaczny postęp wobec – odrobinę czerstwej pod tym względem – trójki.
Bynajmniej jednak na tym atrakcje się nie kończą, a Giacchino co chwila potrafi wyciągnąć z rękawa kolejnego asa. Tym najmocniejszym, pikowym jest bez wątpienia motyw rosyjski, oparty o potężne chóry z narodową pieśnią na ustach, przywołujących na myśl nic innego, jak słynne „Polowanie na Czerwony Październik” Poledourisa. Zdecydowanie nadają one muzyce ciekawszego wymiaru i smaku. Zresztą nie tylko Rosja zostaje przez kompozytora naznaczona – niemal każdą, egzotyczną lokację filmu, Giacchino odpowiednio uwydatnia. I tak Dubaj dostaje kapitalną, poetycko-zawadiacką nutę („A Man, a Plan, a Code and Dubai”), a Indie wkręcającą oprawę godną Rahmana („Mood India” i „Mumbai's the Word”). Co prawda te ostatnie fragmenty psują trochę albumowy nastrój, gdyż kompletnie nie przystają do reszty kompozycji (rodzaj bonusa na sam koniec płyty byłby chyba w tym przypadku lepszym posunięciem), niemniej w filmie faktycznie dają radę, stosownie umilając kolejne sceny, mimo iż wybrzmiewają w nich jedynie przez moment.
SoundWorks Collection: The Sound and Music of Mission: Impossible – Ghost Protocol from Michael Coleman on Vimeo.
Całość akcją jednak stoi. A ta jest najwyższej próby i stanowi pierwszorzędną rozrywkę do wielokrotnego użytku. Giacchino inteligentnie i z wielką gracją manewruje pomiędzy kolejnymi pościgami i kaskaderskimi wyczynami Cruise’a (a te, trzeba przyznać, są naprawdę imponujące) wzbogacając je o całe mnóstwo muzycznych niuansów i chwytliwych ozdbobników. Dzięki temu niemal każdy temat, niezależnie od swej roli, tudzież orkiestrowego rozbuchania potrafi zafascynować. Wystarczy wymienić tu choćby skromne „Love the Glove” z najbardziej widowiskowej sekwencji filmu, czy też figlarne „Railcar Rundown” – niby nic wielkiego, ale trudno się od tych melodii oderwać.
To zresztą ciekawe, jak wiele muzyka ta zyskuje na albumie. W filmie, mimo swej niewątpliwej atrakcyjności nie zrobiła na mnie aż takiego wrażenia, jak praca Elfmana w pierwszej części. Zabrakło mi tej zażyłości i jedności z obrazem. I choć po raz kolejny w tym roku należy pochwalić twórców za świetny spotting, to mimo wszystko jest kilka momentów, gdzie muzyka zwyczajnie ustępuje (bo trudno powiedzieć, że ginie zupełnie – co to, to nie!) obrazowi, stając się zaledwie sympatycznym, mało wyróżniającym się tłem. Na płycie (abstrahując już od jej przesadnej długości) problem ten nie istnieje – znacznie łatwiej dostrzec można wszelkie detale i smaczki, oraz pieczołowitość kompozycji. Rzecz jasna po kinowym seansie krążek zyskuje jeszcze bardziej, niemniej w konfrontacji film vs. album, minimalnie wygrywa jednak ten drugi. I słuchając go, już nie mogę się doczekać tego, co Giacchino może zgotować nam w kolejnej odsłonie. W końcu ta niewątpliwie nadejdzie…
P.S. W trailerze filmu wykorzystano piosenkę Eminema, “Won't Back Down”.
Dobry film, dobry score, dobra recenzja. Nic dodać nic ująć, tylko oglądać, słuchać i czytać 🙂
Świetny score. Giacchion kolejny raz DONE IT!!!!!
Przyjemny tekst, niemal jak opisywana pozycja, a tu Giacchino po raz kolejny się postarał i zaprezentował bogatą, napisaną z polotem pracę. Brawo.