Świat filmu rozwija się w zdumiewającym tempie, wybiegając na coraz to nowe obszary inspiracji, angażując zaskakujące techniki realizacji i imponując kreatywnością twórców. Dzięki temu przeciętny widz ma nieograniczony wybór produkcji spełniających najśmielsze oczekiwania. Z jednej strony mamy, bowiem twórców takich jak James Cameron, którzy wykorzystując najnowsze technologie, dostarczają nam niespotykanej do tej pory rozrywki. Z kolei inni filmowcy starają się nadawać znanym, sprawdzonym i nieco archaicznym formom, nowego znaczenia, ukazując nową jakość w miejscach, które przez wielu zostały uznane za wyeksploatowane. Do tej drugiej kategorii bez wątpienia zalicza się najnowszy film Adama Elliota – "Mary & Max".
Film ten opowiada prawdziwą historię korespondencyjnej przyjaźni Mary Dinkle (małej dziewczynki mieszkającej w Australii) i Maxa Horowitza (znerwicowanego, otyłego Nowojorczyka). I mimo, że został on zrealizowany za pomocą tradycyjnej animacji plastelinowej, zdecydowanie nie jest to bajka dla dzieci. Obraz ten łączy w sobie tyle sprzeczności i różnorodności, że aż trudno uwierzyć z jaką łatwością zyskuje on sympatię widza już w pierwszych minutach trwania. Sprośny humor, wciągająca historia, rewelacyjna strona wizualna, gwiazdorska obsada (Toni Collete, Philip Seymour Hoffman, Eric Bana), a do tego wszystkiego irracjonalna ścieżka dźwiękowa w niezrozumiały sposób potęgująca urok całości. Tak niebanalnej mieszanki nie można przegapić…
Oglądając film bardzo łatwo można zauważyć pewien dualizm, który podkreśla różnice dzielące głównych bohaterów. Pomijając charakter i przypadłości tych postaci, inaczej pokazane są także miejsca ich zamieszkania. Nowy Jork widzimy w szarych i smętnych barwach, z kolei Australia utrzymana jest w znacznie cieplejszej, choć nadal monochromatycznej, kolorystyce (sepia). Rozdział ten podkreśla też warstwa muzyczna, swoim klimatem przypisana dualizmowi postaci i miejsc. Ponure, smętne i pokraczne kompozycje towarzyszą oczywiście znerwicowanemu i samotnemu Maxowi. Mary z kolei pławi się w utworach wesołych, dynamicznych i lekko kiczowatych.
Autorem muzyki do "Mary & Max" jest pochodzący z Australii Dale Cornelius. Jego wkład w płytę jest mniej niż skromny. Pojawiają się tu zaledwie trzy jego motywy, które stanową ubogą reprezentację pracy jaką wykonał dla filmu. W obrazie jest jej znacznie więcej, a powierzane jej emocje mają kluczowe znaczenie dla fabuły ("How I Feel / Pulping Her Life"). Wiąże ona muzykę źródłową filmu w spójną całość, czerpiąc z jej tematyki i stylistyki, jednocześnie dbając o odpowiedni ładunek emocjnany. Są to z reguły skromne kompozycje wykorzystujące instrumenty smyczkowe, dęte drewniane, harfę i wibrafon.
Tematem przewodnim filmu nie jest żadna z kompozycji Dale’a Corneliusa, a utwór "Perpetuum Mobile" Simona Jeffesa w wykonaniu Penguin Cafe Orchestra, przypominający nieco dokonania Michaela Nymana. Ten rewelacyjny, minimalistyczny temat przewija się przez cały film będąc głównym nośnikiem pozytywnych emocji w obu przedstawianych światach. Także Cornelius wykorzystuje go w swoich kompozycjach ("Across Two Worlds") adaptując do potrzeb konkretnych scen. O prawdziwym uroku i sile tej ścieżki dźwiękowej świadczą jednak kompozycje, jakich nikt nie spodziewałby się w tego typu filmie, a które tworzą tutaj niezapomniane połączenia obrazem. Niczym Quentin Tarantino w "Pulp Fiction", Adam Elliot zdumiewa muzyczną erudycją i trafnością dopasowania muzyki do opowiadanej historii. Dla wielu osób seans "Mary & Max" może okazać się kopalnią rewelacyjnych kompozycji i artystów z nurtów muzycznych, o których niewielu ma pojęcie. Począwszy od takich klasyków jak "Romeo i Julia" Sergiusza Prokofiewa ("Dance Of The Knights"), przez "Taniec Zorby" Theodorakisa, aż po nowości od Pink Martini ("Que Sera Sera"). Nie lada gratką jest też "The Typewriter" – utwór w rewelacyjny sposób wykorzystujący dźwięk maszyny do pisania (powstały prawie 50 lat przed "Pokutą" Dario Marianelliego). Rozpiętość stylistyczna i chronologiczna tego albumu czyni z niego istną wieżę Babel, w której chyba każdy znajdzie coś dla siebie.
Na płycie można znaleźć również kilka utworów, które nie pojawiają się w filmie. Jak wyjaśnia reżyser na okładce płyty są to kompozycje, które inspirowały go podczas procesu pisania scenariusza i tworzenia filmu. Najwidoczniej ich wpływ był bardzo pozytywny, bo "Mary & Max" to zdecydowanie jeden z najlepszych filmów animowanych roku 2009. Jest niebanalny fabularnie, wizualnie no i oczywiście muzycznie. Zapewnie nie każdemu przypadnie do gustu taka mieszanka stylistyczna, jaką można znaleźć na tej płycie, jednak warto docenić nietuzinkowy sposób podejścia twórców filmu do jego ścieżki dźwiękowej.
0 komentarzy