Nie trzeba było długo czekać, aż potencjał drzemiący w przygodach Maxa Rockatansky’ego podłapią Amerykanie. To właśnie za ich pieniądze powstała część trzecia, o jakże intrygującym tytule „Mad Max Beyond Thunderdome”, dzięki której Mel Gibson już na dobre zadomowił się w Hollywood. Aktor bez przeszkód powtórzył rolę Wojownika Szos, za kamerę powrócił także George Miller i kilku innych członków ekipy. Efekt finalny okazał się jednak umiarkowanym sukcesem i, co gorsza, artystyczną porażką, w której tytułowe szaleństwo ze sceny na scenę ustępuje familijnej epopei.
Największą zmianę słychać jednak w muzyce. Wielki blockbuster nie mógł sobie pozwolić na kogoś tak niszowego, jak Brian May, zatem dźwiękowy świat niemal od zera stworzył tym razem Maurice Jarre – świeżo opromieniony trzecim Oscarem w dorobku. Dodatkowo w filmie pokaźną rolę zaliczyła także legenda rocka, Tina Turner, zatem nie obeszło się bez promujących produkcję piosenek, z których jedna doczekała się nominacji do Złotego Globu.
„We Don't Need Another Hero” a.k.a. „Thunderdome” oraz – wykonywane wespół z nieistniejącym już trio Device – „One of the Living”, bo o nich mowa, znalazły się wraz z czterema innymi utworami (z czego jeden to po prostu wersja instrumentalna pierwszego hitu) na podstawowym wydaniu soundtracku, jaki zawitał do sklepów już w okolicy premiery filmu. Piosenka biła oczywiście rekordy popularności, lecz cały album budził spore kontrowersje. Chociaż zawierał cały najważniejszy materiał tematyczny nowego Maxa, to rozbicie go na trzy, trwające zaledwie 25 minut ścieżki, w tym jedną, kuriozalnie długą suitę, nie było najlepszym rozwiązaniem. Niedosyt fanów był przeogromny.
Ten stan rzeczy zmieniło dopiero kompletne (i, rzecz jasna, limitowane do 3000 sztuk) wydanie Tadlow, które ujrzało światło dzienne w 2010 roku. Edycja ta – rozbita na dwie płyty uzupełnione pokaźną książeczką z dogłębną analizą score’u i śliczną szatą graficzną – oferuje ponad dwie godziny muzyki, wraz z utworami z podstawowego albumu oraz bonusowymi efektami dźwiękowymi. Stanowi zatem kompletny zapis ilustracji Jarre’a. Lecz, jak na złość, pomija zupełnie wkład Tiny Turner (przypuszczalnie z przyczyn prawnych). Być może dlatego wciąż jest łatwo dostępna…
Zagłębiając się jednak w materiał – dodajmy, iż stosownie odświeżony – łatwo dosłyszeć, że problem leży też w samej muzyce, która przez kłopotliwe pierwsze wydanie i kultowość szalonej sagi zdążyła obrosnąć legendą godną opisywanego przezeń Maxa. A kiedy przyszło co do czego, okazało się, iż król jest może nie tyle nagi, co niestosownie ubrany… To oczywiście bardzo dobra muzyka, która posiada coś, czego braknie poprzednikom: epickość, bogactwo tematyczne oraz niezwykle chwytliwy klimat wielkiej przygody (a więc pod pewnymi względami nawet im przeczy).
Wypełnione po brzegi wydawnictwo ukazuje przy tym tą mniej sympatyczną stronę ścieżki dźwiękowej – pełną nieprzyjemnych dysonansów i/lub niezbyt zajmującego underscore’u, fragmentów dosłownie przelatujących niezauważenie obok ucha i, często irytujących, eksperymentów z pogranicza elektroniki starej daty. Niestety, wszystko to dominuje nad naprawdę wartościowym graniem, które trzeba niekiedy cierpliwie wyłuskiwać z mniej przystępnego tła.
To ciekawa kompozycja, która doskonale odnajduje się w filmowych realiach i po dziś dzień jest bodaj najbarwniejszą ilustracją danego uniwersum. Ale co zrobić, kiedy gros z opisywanej tu pozycji bez kontekstu rozczarowuje, potrafi znużyć i bywa niezbyt absorbujący? Rozbicie całości na sporo mniejszych fragmentów (tylko „The Big Chase!” słusznie zniechęca długością), niż to miało miejsce kiedyś, bynajmniej zresztą nie olśniewa niezwykłymi odkryciami, nie proponuje wielu nowych, niezwykłych nut, a raczej tylko przyjemne detale.
Wszystko najważniejsze słyszeliśmy już wcześniej, ino w skondensowanej, ‘biedniejszej’ formie. Przepych nowej odsłony nie sprawia, iż znane z poprzedniej, osobliwe poczucie chaosu znika. Niby łatwiej odseparować teraz, a przez to także i delektować się najbardziej charakterystycznymi brzmieniami części trzeciej, z fenomenalnym tematem przewodnim, jaki powala głównie w dwóch wersjach „I Ain't Captain Walker” na czele. Pomaga w orientacji również chronologiczna prezentacja, jak i podział wielkiego finału na kilka odrębnych ścieżek. To wszystko pozwala bardziej wgryźć się w daną pracę.
Lecz jednocześnie wychodzą na wierzch wszelkie niedogodności, tudzież słabości poszczególnych jej elementów. Edycja Tadlow udowadnia, iż lwia część partytury Jarre’a nie ma tak wiele do zaoferowania melomanom, jak przyszło się sądzić. Pokazuje też, że tu i ówdzie zdążył już ją nadgryźć ząb czasu, co dodatkowo wzmaga typowy dla tego twórcy język, jaki nie każdemu przypadnie do gustu – zwłaszcza, że mamy tu do czynienia z wyjątkową mieszanką różnych, pozornie niepasujących do siebie stylów.
Jest to zatem pozycja skierowana głównie do największych miłośników „…pod Kopułą Gromu”. A to wszak nie cieszy się szczególną estymą, choć nie można odmówić mu uroku i ciekawie wykreowanego świata. Te zalety znajdziemy także w muzyce, jakiej nie sposób nie docenić, bez względu na ilość lub cudaczność nut, z jakimi przyjdzie nam się zmierzyć. U Jarre’a nie ma być może tego szaleństwa, jaki wyczuwalny był u Maya (zwłaszcza w ilustracji do części pierwszej). Lecz maestro naznaczył świat Maxa chociażby potężnymi fanfarami, które na stałe wpisały się do kanonu gatunku. To, wraz z wysoką jakością samego wydania, zawsze gwarantuje odpowiednią satysfakcję. Kciuk w górę.
0 komentarzy