Córki dancingu
„…nie tylko dla fanów muzyki lat 80…”
O reżyserskim debiucie Agnieszki Smoczyńskiej już opowiadałem, więc nie będę się powtarzał. Co najbardziej mnie zaskoczyło, to o wiele lepszy niż w nas odbiór filmu w USA. Doszło nawet do tego, że „Córki dancingu” wydano na nośnikach w ramach prestiżowej serii Criterion Collection. Mało tego, amerykańska wytwórnia Lakeshore Records postanowiła wypuścić też muzykę z filmu.
Ale zaraz, już przecież pisaliśmy o soundtracku z tego filmu. Jak pamiętamy, odpowiadały za niego Ballady i Romanse, wsparte przez producenta muzycznego Marcina Macuka. Różnice między polską a amerykańską wersją są w zasadzie dwie, ale bardzo istotne. Po pierwsze piosenki są tu w wersjach filmowych, czyli śpiewane przez aktorów. Po drugie, album jest dłuższy i zawiera dodatkowe utwory, głównie covery. I to zmienia wszystko, wierzcie lub nie.
Przede wszystkim znajdziemy tu trochę więcej instrumentalnych kompozycji duetu Wrońska/Macuk, stanowiących ambientowe tło (dwie „Mermaid’s Calling” z odbijającymi się jak echo wokalizami), które sprawdza się tylko na ekranie. Chociaż są wyjątki od tej reguły: zaczynające się perkusyjnym popisem, oniryczne „The Tavern” z organowym finałem oraz bardziej chwytliwe, choć minimalistyczne „Biting the German to Death”. Innym ilustracyjnym, nieobecnym wcześniej utworem jest „Chronos”, wykorzystujący melodię z programu 997. Innymi słowy: bardzo agresywna, jazzowa jazda, która daje duże pole do popisu perkusji oraz… gitarze elektrycznej.
Jeśli zaś chodzi o piosenki, to są to wersje wzięte wprost z filmu, czyli nie oparte tylko na elektronicznym podkładzie sióstr Wrońskich. Słyszymy mocniej wybijającą się sekcję rytmiczną oraz głosy aktorów, głównie członków zespołu Figi i Daktyle – Kingi Preis, Jakuba Gierszała i Andrzeja Konopki – do których potem dołączają syreny, czyli Marta Mazurek i Michalina Olszańska. Różnica jest wręcz gigantyczna i namacalna, jak w rozpędzonym „Abracadabra”, które pozbawione jest egzotycznego wstępu, czy w bardziej brawurowej wersji „I Came to the City”. Największą różnicę wyczułem w „Musze”, która pojawia się tutaj dwukrotnie. Najpierw jako krótkie, dynamiczne „The Housefly 3”, gdzie swoje robią przestrzenne klawisze i perkusja, a następnie „The Housefly 1” przez pierwszą połowę granym tylko na fortepianie, który zastępują potem klawisze oraz niepokojące dźwięki tła.
Jeśli zaś idzie o dodatkowe utwory, to niby jest ich niewiele, ale za to stanowią bardzo urozmaicone zestawienie. Od nieoczywistego, bardzo wolnego „Bananowego songu”, który dodaje atmosfery scenie striptizu, przez rozpędzone „I Feel Love” ze świetnym wokalem Kingi Preis, aż po punkowe „Colors” i akustyczną „Beatę z Albatrosa”. Pozornie ten materiał wydaje się tylko skromnym dodatkiem, ale sprawnie uzupełnia podstawową zawartość.
Jeżeli ktoś miałby mnie zapytać o to, którą wersję nabyć, to odpowiedziałbym, że zdecydowanie tę amerykańską. Nie tylko ze względu na dodatkową zawartość, ale przede wszystkim za wykorzystanie filmowych wersji piosenek. Ta zmiana pozwala na większą immersję i nie wywołuje lekkiej dezorientacji, jak w przypadku rodzimego wydania. To pokręcony zbiór do pokręconego filmu, bijący edycję polską na głowę i dający wiele, wiele frajdy. Nie tylko dla fanów muzyki lat 80. Bardzo mocne cztery i pół nuty.
0 komentarzy