Niech gadają
„…zgrabny ukłon w stronę jazzowych kompozycji lat 60….”
Steven Soderbergh to znany eksperymentator X muzy. Od momentu debiutu sprzed ponad 30 lat niemal każdy jego kolejny film wyróżnia się formą, stylem lub podejściem do narracji. W „Niech gadają” reżyser postawił na improwizację, z garstką aktorów i zarysem scenariusza wsiadając na statek płynący do Anglii i pozwalając historii samej dobić do brzegu. Rezultatem tego dzieło de facto przegadane, automatycznie poddające w wątpliwość rolę muzyki w nim. Niemniej takowa powstała, a odpowiedzialny za nią jest dobry znajomy reżysera, Thomas Newman, który wcześniej zilustrował dla niego „Erin Brockovich”, „Side Effects” i „Dobrego Niemca”, co w tym ostatnim przypadku skończyło się dla niego nominacją do Oscara.
Trudno jednoznacznie stwierdzić, czy maestro również zachęcony był do eksperymentów z brzmieniem oraz ciągłej improwizacji nut (w czym sam także się przecież lubuje). Faktem jednak, że do ich stworzenia sięgnął po innego kumpla sprzed lat – Johna Beasleya, który wraz ze swoją trupą o nazwie Monk’estra odpowiedzialny był za aranżację i wykonanie partytury Newmana. Partytury dodajmy skromnej i zupełnie innej od tego, do czego przyzwyczaił nas przez dekady kompozytor.
Na blisko dwie godziny seansu przypadło w sumie zaledwie dwadzieścia minut score’u, uzupełnionego jeszcze na ekranie fragmentami przygrywających niezobowiązująco w tle utworów klasycznych oraz piosenek i pojawiającą się w kluczowym momencie filmu tradycyjną walijską pieśnią „Ash Grove” w wykonaniu Meryl Streep (rzecz jasna nic z tego na cyfrowym albumie nie znajdziemy). Co ciekawe, muzyka Newmana również nie brzmi oryginalnie, stylowo przypominając tzw. lounge music lub inny, gotowy już materiał. W swych najlepszych momentach jest to zgrabny ukłon w stronę jazzowych kompozycji lat 60., taśmowo trzaskanych przez tuzy pokroju Johna Barry’ego czy Henry’ego Manciniego („Poison”, „Southampton Water”, „You Always”). W tych najgorszych – bezinwazyjną tapetą przywołującą na myśl niedawne, ambientowe „1917” („Night Sky”).
Jej zadanie jest natomiast dość proste, by nie napisać, iż banalne: znaczy rozdziały całej podróży i ubarwia montaże oraz sceny pozbawione słów. Nie wymagała zatem od kompozytora większego zaangażowania lub prawdziwego kunsztu, na którym opierałaby się cała narracja. Soderbergh mógłby wręcz oprzeć się tu tylko na materiale źródłowym i nic by się nie stało. Szczęśliwie zdecydował inaczej, dzięki czemu możemy pozachwycać się dwoma muzycznymi perełkami, które wchodzą w nasze uszy jak w masło i są niezwykle przyjemne w naturze – „Waltz for Alice” oraz finałowym utworem tytułowym. Te chwytliwe kawałki nie potrzebują filmowego punktu zaczepienia do samodzielnej egzystencji, więc można je chłonąć bez znajomości seansu, w którym wszak i tak pojawiają się „od święta”. Wprowadzają one w klimat całego przedsięwzięcia i ustawiają styl pracy, pozwalając w międzyczasie pozostałym ścieżkom leniwie sączyć się z głośników, rozluźniając zmysły.
Być może relaksują one aż za bardzo, gdyż po bombastycznym otwarciu ta mocno jednorodna rytmicznie konstrukcja zaczyna zlewać się w jedno, mimo iż jest przecież bardzo krótka – tak po całości, jak i w przypadku poszczególnych utworów, które nie wychodzą poza trzy minuty grania. I tak też soundtrack, niczym wspomniany rejs, kończy się jeszcze zanim na dobre zacznie, pozostawiając po sobie wielce sympatyczne, acz niestety dość ulotne wspomnienie dobrze spędzonego czasu. Tyle wystarczy, żeby można było „Let Them All Talk” łatwo polecić, choćby ze względu na jego okazyjną przebojowość. Lecz nie ulega wątpliwości, że zarówno Newman, jak i Soderbergh mają na swoich kontach o wiele lepsze rzeczy. To pisząc, nie zdziwiłbym się jednak, gdyby znowu skończyło się tu na oscarowej nominacji.
0 komentarzy