Gdy w 2010 roku, filmowy świat obiegła wiadomość o amerykańskiej wersji szwedzkiego „Låt den rätte komma In”, wielu zastanawiało się nad sensem takiego przedsięwzięcia. Ponieważ ekranizacja książki Johna Ajvide Lindqvista, w krótkim czasie zyskała miano kultowej i zaskarbiła sobie szerokie rzesze wiernych fanów na całym świecie, toteż wieści o jej przerabianiu od razu spotykały się z (delikatnie mówiąc) chłodnym przyjęciem. Wyprodukowane przy udziale legendarnego studia Hammer „Let Me In”, w reżyserii obiecującego, młodego reżysera, Matta Reevesa, okazało się jednak produkcją ze wszech miar udaną. Reżyser, który osobiście jest ogromnym fanem, zarówno powieści, jak i oryginalnego filmu, z wielkim oddaniem i szacunkiem przeniósł szwedzką historię na amerykański grunt. Doskonale oddał ducha lat 80, świetnie obsadził główne role, a walory techniczne dopieścił do perfekcji – znakomite są zdjęcia Greiga Frasera ("Bright Star"). I choć krytycy uznali go za jeden z najlepszych amerykańskich remake’ów i filmów grozy ostatnich lat, to nie spotkał się on z tak entuzjastycznym przyjęciem u widzów, z których większość skreśliło tę produkcję zarówno przed, jak i tuż po projekcji.
Reeves, pozostając wierny swemu poprzednikowi aż do przesady, stworzył niemalże jego kalkę. Jest jednak coś, co różni oba filmy diametralnie – muzyka. Pierwotny score Johana Söderqvista został również ciepło przyjęty, głównie dzięki świetnie wykreowanemu, chłodnemu klimatowi i przepięknemu „Eli's Theme”. Do remake’u, twórca głośnego „Cloverfield” zdecydował się sięgnąć po swojego dobrego znajomego – Michaela Giacchino, dla którego był to pierwszy projekt po niemal rocznej absencji i zarazem pierwszy kontakt z filmem grozy. Amerykański kompozytor kompletnie oderwał się od koncepcji muzyki szwedzkiego kolegi i przedstawił swoją własną wizję mrocznej opowieści, o relacjach chłopczyka i wampira oraz wielkim uczuciu, jakie ich połączyło.
„Let Me In” to dość nietuzinkowa hybryda – dziecięcy bohaterowie i ich problemy ukazani są w krwiożerczym wydaniu dla dorosłych. Z jednej strony dramatyczna, miłosna historia – z drugiej, trzymające w napięciu kino grozy. I taka jest też muzyka. Smutne i piękne liryczne granie, serwowane jest tu na zmianę z niezwykle mrocznym akompaniamentem. Do budowania muzycznych struktur, kompozytor sięga po symfoniczne brzmienia, na czele z harfą, fortepianem i cymbałkami oraz – oddający naturę bohaterów, stan ogólnego przerażenia, jak i romantycznych uniesień – chłopięcy chór („The Northwest Boychoir”). Jest też i potęgujące niepokój, elektroniczne tło. Wszystkimi tymi elementami, Giacchino wzbogaca warstwą tematyczną, składającą się z pięciu głównych tematów. Pierwszy rozbrzmiewa już w otwierającym płytę „Hammertime” – jest to złowroga, chóralna fraza, którą nie raz jeszcze dane nam będzie usłyszeć. Kolejny, epickich rozmiarów temat akcji rozbrzmi już w następnym „Los Alamos”, a głębszy upust da w kapitalnym „The Weakest Goes to the Pool”. Jest to motyw o tyle niezwykły, że swoją wymową i atonalizmem, bardziej ociera się o rejony muzyki klasycznej, niż filmowej, a swoją mocą oraz potęgą, łatwo może kojarzyć się z twórczością Krzysztofa Pendereckiego (trzecia symfonia „Passacaglia – Allegro Moderato”).
Utwór trzeci, „Sins of the Father” niesie ze sobą kolejny temat – tym razem zagrożenia, który swoje apogeum osiąga w perełce tej płyty, jak i samego filmu, „Dread On Arrival”, gdzie powoli stopniowane napięcie sięga w finale zenitu, okrutnie wbijając przy okazji słuchacza/widza w fotel. Oczywiście nie mogło też zabraknąć tematu miłosnego („Neighbors of Love”, „First Date Jitters”). Jest to melodia wpisująca się niejako w poprzednie, liryczne dokonania Giacchino („Labor Of Love” ze „Star Treka”). Ładna, skromna, wydająca się niezwykle adekwatna dla dwójki „młodych” bohaterów, dobrze podkreśla ich niewinne uczucie. Z posępnej całości z pewnością wyróżnia się też optymistyczny temat podróży („New Day On an Old Lake”), który poprzez swoje instrumentarium przywodzi na myśl dokonania Alexandre’a Desplat. Jednak najlepsze, twórca "Odlotu" przygotował na koniec. Mowa tu o temacie pożegnania z "Parting Sorrows”, w pełnej, patetycznej krasie granym na początku „End Credits”. Jest to wyjątkowej urody melodia, z nieco europejskim zacięciem, która gracją i poziomem nie odstaje zbytnio od tematu Söderqvista.
Nad całością kompozycji unosi się bardzo ciężki, duszny, melancholiczny, wręcz depresyjny klimat. Mimo, iż Giacchino dość pokaźnie rozbudował warstwę tematyczną, to serwowane raz po raz te same melodie, z nieznacznie tylko zmienionymi aranżacjami powoli zaczynają męczyć. Już po około 40 minutach (a czeka nas jeszcze niemal drugie tyle!), przy tak wymagającej pracy, muzyka wydaje się niezwykle przytłaczająca. Oczywiście klasa kompozycji wciąż trzyma poziom. Nad wykonaniem i brzmieniem poszczególnych sekcji orkiestry nie sposób się nie zachwycić – szczególnie nad popisową, pełną różnych stylów sekcją smyczkową i sztuczkami, jakimi raczy nas kompozytor (ostatnie sekundy „The Weakest Goes to the Pool”). Oczywiście nie jest to płyta dla wszystkich. Muzyka wymaga odpowiedniego nastawienia, skupienia i samozaparcia. Ale gdy poświęci się jej odpowiednio dużo czasu, ta odpłaci się słuchaczowi z nawiązką, dostarczając wielu różnorakich emocji, począwszy od dramatyczno-romantycznych uniesień, aż po niezapomniane chwile trwogi.
Giacchino pokazał, że dobrze czuje się w mrocznych klimatach, a patrząc na kolejne projekty Reveesa ("The Twilight Zone", opowieść o Frankensteinie, "Eight O'clock in the Morning", „The Invisible Woman” i w końcu wampiryczne "The Passage") prognozuje to bardzo dobrze. Choć score z „Let Me In”, głównie poprzez swoje monstrualne rozmiary i ogólną awangardowość, został przyjęty na zachodzie dość surowo i wielu osobom nie przypadł do gustu, to jednak uważam, iż obok „Daybreakers” Christophera Gordona i „Drag Me to Hell” Christophera Younga, jest jedną z najciekawszych i najokazalszych ilustracji do horroru w ostatnich latach. A na długie i mroźne wieczory, stanowi niemalże pozycję idealną.
A poniżej jeszcze lista piosenek, jakie możemy usłyszeć w filmie:
– The Greg Kihn Band – “The Breakup Song (They Don't Write 'Em)"
– Blue Öyster Cult – “Burnin' for You"
– Culture Club – “Do You Really Want to Hurt Me"
oraz “Time (Clock of the Heart)"
– Freur – “Doot-Doot"
– The Vapors – “Turning Japanese"
– David Bowie – „Let's Dance"
Fakt, muzyka naprawdę ładna, z klasą – chyba najdojrzalsza w karierze Michaela. Niestety jest też bardzo ciężka, a mocno przesadzona długość albumu zupełnie zabija odsłuch. Zresztą, samo End Credits wystarcza mi w zupełności jeśli idzie o tę pozycję.
Pod względem technicznym nie ma się czego przyczepić. Stylowa ścieżka do horroru, przy czym jednak nawet jak na ten gatunek trochę przyciężka i niestety płyta stanowczo za długa. I tak też traci sporo jeżeli chodzi przyjemność obcowania z nią.
Solidna, stylowa muzyka, ale… ani na płycie (za długo) ani w filmie (średnio wyeksponowana) nie zachwyca. I to temat Soderqvista ze szwedzkiego oryginału mam w głowie a nie muzę Giacchino.