Kto nie chciał kiedyś być kimś takim, jak James Bond? Agent 007 stał się ostatnio jednak bardzo ludzki, a miłośnicy starego i bezpretensjonalnego kina akcji z gadżetami, pięknymi kobietami i absurdalnymi intrygami musieli długo czekać na godne następstwo. To zaserwował im w tym roku Matthew Vaughn w adaptacji komiksu Marka Millara. „Kingsman” to taki Bond w wersji hard (krwawo i brutalnie), który wszelką konwencję kina szpiegowskiego wywraca do góry nogami. Szkolenie młodego agenta przez starego wiarusa i ratowanie świata sprawdza się tu znakomicie, w czym pomaga świetne aktorstwo, bezbłędna realizacja oraz złośliwy humor. Tylko warstwa muzyczna pozostała bardziej tradycyjna.
Wybór Vaughna nie był zaskakujący. Postawił na sprawdzonego partnera, z którym współpracuje od pierwszego „Kick-Ass” – Henry’ego Jackmana. Do pomocy ściągnięto także Amerykanina, Matthew Margesona, jaki znany jest głównie dzięki samodzielnej pracy przy „Skyline” oraz jako autor muzyki dodatkowej przy ostatnich ilustracjach Jackmana: „To już jest koniec”, „Kapitan Philips” i „Kapitan Ameryka: Zimowy Żołnierz”.
Ich partytura to wypadkowa inspiracji zarówno Bondami autorstwa Johna Barry'ego i Davida Arnolda (obecność niskich dźwięków fletu w „Drink with Valentine” i „Shame We Had to Grown Up”, ksylofon w „Calculated Infiltration” oraz chór w finałowych utworach), jak i produkcji o superbohaterach. Siłą napędową jest temat przewodni tytułowej organizacji, który jest bliskim krewnym podobnej kompozycji z „X-Men: Pierwsza klasa” (zbliżony styl i aranżacja). Potężny, metaliczny, heroiczny i, co najważniejsze, zapada w pamięć. Przewija się kilkukrotnie w scenach, w których Hart i Eggsy są w akcji, dokonują ważnych czynów. Słychać to już w otwierającym album „Manners Makith Man” (podniosłe trąbki, dynamiczne smyczki, marszowa perkusja i krótkie wejścia gitary elektrycznej), „Pick a Puppy” oraz w „Eat, Drink and Paaaaarty”. Wielce satysfakcjonujący temat-fundament pod cały action score.
Solo fortepianu, harfa i podtrzymujące całość skrzypce wracają w bardziej subtelnej jego wersji („The Medalion”, „To Become a Kingsman”), nadając całości odrobinę melancholijnego charakteru. Pojawia się nawet chór brzmiący niczym duchy oraz bicie dzwonów („An 1815 Napoleonic Brandy”). Lecz gdy trzeba zilustrować sceny akcji, duet puszcza hamulce i kopie z całej mocy. Najbardziej słychać to w kipiącym adrenaliną „Skydiving”, wspomnianemu już „Eat, Drink…”, najdłuższemu na płycie „Calculated Infiltration” oraz „Finale”, gdzie orkiestrę otaczają elektroniczne tekstury, zakręcone smyczki i agresywna gitara elektryczna.
O tym, że akcja toczy się w czasach dzisiejszych brutalnie przypomina motyw głównego arcyłotra – Richmonda Valentine'a. Jest on bardzo nowoczesny, zaczyna się od dziwacznego, elektronicznego efektu cofania a'la HGW oraz złowrogiego basu. Można go usłyszeć w „Valentine”, „Drink with Valentine”. „Shame We Had To Grow Up”, „Curious Scars and Implants” oraz „Hand on the Machine” – dobrze podkreśla charakter manipulatora, który chce zapanować nad światem.
Mimo zgrabnej mieszanki stylowej elegancji i młodzieżowej agresji nie jest to praca idealna. Po pierwsze, orkiestra brzmi troszkę jak wrzucone sample, chociaż nie kłuje to aż tak mocno w uszy. Sam action score świetnie współgra z wydarzeniami ekranowymi, jednak bywa toporny i bardzo przypomina podrasowane dźwięki studia RCP. Dodatkowo wydanie La-La-Land zawiera trzy niewykorzystane wcześniej utwory, z których w zasadzie można było zrezygnować, bo nie wnoszą nic nowego (warte uwagi jest tylko „Original Valentine Ideas”).
Podsumować dokonanie duetu Jackman/Margeson można za pomocą słów Colina Firtha o Eggsym: „Widzę młodego człowieka z potencjałem”. Potencjał jest tu wyraźny, obaj sprawnie czerpią garściami z dawnego i obecnego stylu pisania muzyki. Ich „Kingsman” to solidne rzemiosło, przy którym można się nieźle zabawić, ale skrywający w sobie o wiele więcej twórczych możliwości. Ostateczna oceneczka to 3,5 nuteczki.
0 komentarzy