Po przesłuchania setek ścieżek dźwiękowych, nic już nie może zaskoczyć? Przecież niemal wszystko robione jest na jedno kopyto – tu ładny temacik, tu trochę bezmyślnej tapety, może jakaś przyzwoita piosenka. Po co w ogóle słuchać muzyki filmowej? Właśnie dlatego „niemal”. Czasem coś potrafi zaskoczyć i warto tej chwili zaskoczenia szukać.
„Królowie lata” są sympatycznym, chociaż dość konwencjonalnym filmem o wchodzeniu w dorosłość. Chłopaki uciekają z domu, mierzą się z przeciwnościami, by wrócić nieco dojrzalszymi. Bardzo filmowy temat opowiedziany z humorem i niewymuszonym urokiem. Nie ma tu jednak żadnego zaskoczenia. To zapewnia kompozytor, Ryan Miller, prezentując dzieło ożywczo niecodzienne.
Swój pomysł na ilustrację osadza na błyskotliwym i niezwykle trafnym pomyśle. Sięga po archaiczną elektronikę rodem z niezapomnianych gier na konsole Nintendo. Rdzeń kompozycji stanowią więc brzmiące dziś nieco ekscentrycznie 8-bitowe melodyjki. Ma to swój jasny przekaz – dla bohaterów filmu ucieczka z domu przypomina grę komputerową. Miller wykorzystał zatem coś, co budzi z wirtualnym światem jednoznaczne kojarzenia. Sam zresztą przyznaje się do inspiracji klasycznymi tematami mistrza ilustrowania gier wideo, Koji Kondo.
Same 8-bitowe dźwięki to oczywiście trochę mało, zostają więc zgrabnie obudowane. Miller starannie wplata w swoją muzykę elementy analogowego świata. Szczególne miejsce zapewnia męskim wokalizom, ładnie podkreślającym najważniejszy wątek filmu – zmienianie się chłopców w mężczyzn. Najwyraźniej zaznaczają się one w motywie głównym, czasem przejmując jego linię melodyczną („Breaking Ground”). Sam temat jest zresztą bardzo dobry – prosty, chwytliwy, a zarazem intrygująco niejednoznaczny. Przypomina wznoszącą się stale sinusoidę, która pod koniec nagle opada i charkotliwym zrywem próbuje się ponownie unieść. Nie ma tu więc naiwnego optymizmu, ciążącego ku patosowi, raczej trzeźwe spojrzenie na zmienność kolei losu.
Miller po swój temat sięga często, być może trochę za często, jednak w różnych aranżacjach, dowodząc jego elastyczności. Jest więc wersja liryczna prowadzona przez fortepian („Fatherson”), powolna wersja sentymentalna („A Woman’s Touch”), a nawet wersja country („Land Trunt”). Świetnie prezentuje się w miarowym „Hangmanie”, gdzie niespodziewanie przeradza się w akompaniament innej melodii. Najmocniej w pamięci pozostaje jednak jako energiczny, przygodowy marsz („Breaking Ground”).
Mimo sporej różnorodności i krótkiego czasu trwania, kompozycja Millera może nieco męczyć. Twarde dźwięki syntezatora nie pozwalają na wytchnienie. Odpoczynek przynosi… również elektronika, tyle że w nieco innej formie. Przy wyjątkowo emocjonalnych momentach kompozytor skręca bowiem w stronę nieco nowocześniej brzmiącego ambientu („Rabbit Kill”, „Fatherson”, „Stay Above the Surface”). Jego płynna, miękka struktura ciekawie kontrastuje z resztą kompozycji. To niejedyne zaskoczenie, jakie niosą ze sobą „Królowie lata”. Znalazło się miejsce dla nawiązania do spaghetti-westernów Ennia Morricone („Game Night”), czy klasycznego walca („Land Trunt”)
Ścieżka dźwiękowa Ryana Millera jest więc nie tylko samą niespodzianką, ale też zbiorem mniejszych niespodzianek. Urzeka świeżość, pomysłowość, ale także efektywność jego podejścia. Muzyka bardzo mocno zaznacza się w filmie, chociaż wcale nie jest tak często wykorzystywana. Tego efektu nie udałoby się osiągnąć, gdyby nie oryginalna formuła. Oczywiście archaiczną elektronikę słychać było niedawno w „Ralphie Demolce”, ale tam była rozwiązaniem oczywistym. Oryginalność w duże mierze wynika też z kontekstu. Miller uciekł konwencji ilustrowania podobnych do „Królów lata” filmów, proponując indywidualne, świeże i intrygujące podejście. Udaje mu się widza i słuchacza zaskoczyć, co dziś stanowi wartość nie do przecenienia.
Przyjemna muzyka, ale jednak nie na 4. Co prawda filmu nie znam, ale albumowo jest po prostu ok i tyle. Płyta wydała mi się też zbyt krótka – może materiał nie wymaga nic dłuższego, ale trudno wejść w klimat, gdy większość ścieżek kończy się, zanim na dobre zacznie. Także forma bynajmniej nie wydała mi się świeża – inna od standardowych pozycji składankowych, to jasne, ale w żadnym wypadku wyjątkowa (przed Ralphem był wszak jeszcze choćby i Scott Pilgrim).
Po seansie mocne 4, jednakże album dalej na 3 – kawałki są za krótkie, kilka fragmentów wyraźnie gorszych, a sama płyta bardziej ujmuje, jak porywa.