King’s Man: Pierwsza misja
„…najlepsza część serii…”
Kinowa seria „Kingsman” jest zadziwiającym fenomenem. Produkcje te są parodiami filmów w stylu Jamesa Bonda, tylko bardziej krwawe, absurdalne i wulgarne. Ale świetnie działają. Szczególnie pierwsza część – „Tajne służby”, bo sequel dla wielu jest przekombinowany, przesadzony i ze zbyt dużą liczbą postaci. Teraz wyszła część trzecia i… wprawiła wszystkich w konsternację, bo jest prequelem opowiadającym o początkach organizacji z I wojną światową w tle. Wojną sprowokowaną przez tajemniczego Pasterza oraz grupę jego agentów (m.in. Mata Hari czy Rasputin). Wszystko zaskakująco poważnie, miejscami bardzo dramatycznie, choć nie brakouje humoru czy wariackich scen akcji. Ale fani raczej nie tego się spodziewali.
Ja oczekiwałem za to udanej warstwy muzycznej, która z części na część stawała się coraz lepsza. Znowu miał wrócić sprawdzony duet Henry Jackman/Matthew Margeson, ale ten pierwszy musiał zrezygnować z powodu napiętego grafiku. To oznaczało, że ten drugi miał o wiele więcej materiału do przygotowania. Ściągnął więc do pomocy kolegę oraz innego podopiecznego swojego mentora (Jackman), Dominica Lewisa. I mogę bez cienia wątpliwości orzec, że muzycznie jest to najlepsza część serii.
Ze względu na realia epoki nie było mowy o sięgnięciu po nowoczesne środki wyrazu w rodzaju sampli czy elektroniki. Trzeba było zameldować się po orkiestrę strzelającą najmocniejszymi pociskami. A czy pojawia się rozpoznawalny motyw serii? Nie do końca, albowiem na początku filmu Kingsman to jeszcze firma krawiecka, która dopiero pod koniec staje się tym, co znamy z poprzednich filmów. Otwierające całość „The King’s Man” wprowadza znajomą melodię za pomocą dęciaków i smyczków, jednak brzmi wolniej, bardziej podniośle. Po tym wejściu wchodzi marszowa perkusja, smyczki niby płyną, lecz jakby szybciej, by zakończyć utwór mocnym uderzeniem. Aranżacja w pełnej chwale pojawia się dopiero pod koniec filmu.
To jednak wprowadzenie dla nowego tematu, związanego z głównym protagonistą – księciem Oxfordu oraz jego synem. „The Promise” uderza emocjonalnie łkającymi smyczkami, by dać nowemu motywowi większego blasku w środkowej partii (duet smyczki i dęciaki dodaje patosu). W podobny ton wchodzi dłuższe „Oxfords, Not Rogues” z większym miejscem dla mocniejszych emocjonalnie skrzypiec. Temat ten pojawia się jeszcze kilkukrotnie. Nieważne, czy to w bardziej żałobnym tempie (dramatyczne, okraszone werblami „Cost of War”, przyspieszające w połowie, elegijne „Crying Conrad”), czy polany patosem (delikatne „Network of Domestics”, patriotyczne „Lionheart”) czy stanowiący podstawę underscore (fortepianowe „Breaking the Code”).
Swoją dźwiękową tożsamość dostaje także antagonista, czyli Pasterz, próbujący zdestabilizować obecny układ sił. I brzmi on odpowiednio złowrogo, zarówno dzięki nieprzyjaznym smyczkom, ale także chórowi w tle oraz wykorzystaniu bardziej europejskich instrumentów w rodzaju bałałajki („My Shephard”) – ta ostatnia przypisana jest jednemu z agentów zła, czyli Rasputinowi. Zaś finał tej wersji pełen jest „strzałów” perkusji oraz intensywnych, mrocznych skrzypiec z dęciakami.
Jeśli jednak jest coś bardzo imponującego w „King’s Man” to jest potężny action score. Przedsmak zapowiada rozpędzone „The Lord’s Vessel” czy bardziej ilustracyjne „Silent Knife”. Ale prawdziwe uderzenie pojawia się w momencie finałowej konfrontacji w górach (od „Skydiving” do „Victoria Cross”). Lecz zanim do tego dojdzie, będziemy mieli starcie z Rasputinem („Dance on Your Graves”), gdzie zmieszano temat Kingsmanów, Oxfordów oraz… „Uwerturę 1812” Piotra Czajkowskiego z chórem oraz rosyjskimi instrumentami. Takiego koktajlu nie byłby w stanie przyrządzić nawet sam Mołotow.
Jestem zaskoczony i zszokowany jak fantastyczną muzykę napisał duet Margeson/Lewis, zmuszeni przejąć obowiązki Jackmana. Bombastyczna, pełna pazurów muzyka akcji z wyrazistymi tematami, która idealnie pasuje do historii oraz wybrzmiewa na ekranie. Zupełnie jakbyśmy się cofnęli 30, 40 lat wstecz, co nie jest dla mnie żadnym problemem. Bardzo świeże spojrzenie na franczyzę – oby było ono kontynuowane. 4,5 nutki.
0 komentarzy