Gdy w 1992 roku do kin zawitały "Wściekłe psy", współczesne kino zmieniło się na zawsze. Quentin Tarantino wbił się tym mocnym uderzeniem do historii i już tam pozostał. Jednocześnie zmienił także, choć już nie w takim stopniu, muzyczny rynek, wypuszczając do sklepów równie fantastyczne soundtracki, które powstawały na tych samych utartych schematach co filmy, z których pochodziły. Mimo tego, a może właśnie dlatego, wszystko to miało nowy, własny, specyficzny styl i klimat. Tarantino stał się więc nie tylko królem ekranu, ale także – trochę nieoficjalnie – królem muzyki. Mocne stwierdzenie, którego poparciem niech będzie to, że jego obrazy (na czele z "Pulp Fiction") wraz z soundtrackami (na czele z "Pulp Fiction" po raz drugi) wciąż znajdują się na szczycie wielu plebiscytów czy list wszechczasów, a także nieprzerwanie cieszą się zainteresowaniem kupujących.
Właściwie jedynym kluczem, jakiego można dopatrzyć się na tym polu, jest to, iż reżyser przebiera wśród starych, czasem zapomnianych przebojów, a potem dopasowuje je do sytuacji na ekranie (a czasem tę sytuację do danej muzyki dostosowuje). Podobnie zresztą czyni z aktorami. I tak we "Wściekłych Psach" 'reaktywował' Lawrence'a Tierneya i Edwarda Bunkera, a świat ponownie cieszył się piosenką "Little Green Bag" oraz "Stuck in the middle with You". W "Pulp Fiction" z kolei Tarantino wręcz przywrócił do życia zapomnianego Travoltę, a wraz z nim także "You Never Can Tell" Chucka Berry oraz "Misirlou" Dicka Dale'a, które stało się wizytówką tego filmu oraz każdej imprezy, jaka się wtedy odbywała. Wraz z "Jackie Brown" (notabene niesłusznie uważanego za najsłabszy film Tarantino) świat przypomniał sobie o byłej gwieździe filmów blacksploitation, Pam Grier i zobaczył ponownie Roberta Fostera, a w głośnikach zaczęło pobrzmiewać "Across 110th Street", "Didn't I Blow Your Mind This Time" i inne przeboje (akurat ten soundtrack nie miał właściwego faworyta). W "Kill Bill" zaś swój aktorski kunszt mógł znowu pokazać David Carradine, a my ponownie mogliśmy posłuchać starych, klasycznych przebojów.
Po tym, dość niezbędnym wstępie postaram się je właśnie opisać. Najpierw jednak "first things first", jak powiedziała The Bride, zanim rozruszała wszystkie świnki w dziele Quentina… Trzeba bowiem zauważyć, iż jest to szczególna pozycja zarówno w filmografii, jak i w dyskografii tego pana. Po pierwsze: jak wszystkim wiadomo, film został podzielony na dwie części, stając się najdłuższym i jednocześnie najbardziej oryginalnym jego dziełem, także ze względu na różnice pomiędzy nimi, co objawia się i w muzyce (dwa, odmienne stylowo soundtracki). Po drugie: Tarantino nigdy dotąd nie korzystał z kompozytora, natomiast przy "Kill Bill" stało się inaczej. I choć za muzykę odpowiada raper The RZA, a ilość, znaczenie i jakość tejże odstaje nieco od reszty, to jednak pozostaje to wyjątkiem dla twórczości reżysera. Trzecią sprawą jest to, że o ile w poprzednich dziełach/płytach Tarantino nie żałował zarówno sobie, jak i innym, umieszczając niemal całą, a już na pewno najważniejszą muzykę, jakiej użył w danym obrazie, o tyle tutaj po raz pierwszy da się zauważyć poważne i zupełnie niezrozumiałe braki, które sprawiają, że ścieżka ta nie jest tym samym, czym mogłaby być (a ja mam więcej roboty, gdyż zamiast dwóch recenzji muszę naskrobać trzy :). Ale o tym później.
"Bang Bang (My Baby Shot Me Down)" – to jest właśnie główny znak muzyczny "Kill Bill". Jest to jednocześnie płytowy wstępniak. Piosenka ta jest bardzo piękna, melancholijna i nad wyraz spokojna. Przez cały czas raczymy się samym głosem Nancy Sinatry, której towarzyszy minimalny muzyczny podkład, dobrany zresztą idealnie. Aż dziw bierze, że tak piękna, stonowana pieśń została już prawie zupełnie zapomniana. Po filmie Tarantino z miejsca obwołano ją kultową i świat dosłownie oszalał na jej punkcie (choć może w Polsce nie było to aż tak odczuwalne). Mało tego, bo kiedy przyszło co do czego, to ludzie okazywali zdziwienie, że ich ulubiona melodia nie dostała choćby oscarowej nominacji (!), a po zapoznaniu się z genezą tejże piosenki kręcili z niedowierzaniem głowami. Tu więc Tarantino przeszedł samego siebie.
Zaraz po tej, towarzyszącej napisom początkowym balladzie, dostajemy "kopa" w postaci głośnego i iście rock'n'rollowego przeboju "That Certain Female", za który odpowiada Charlie Feathers. Swego czasu piosenka cieszyła się sporą popularnością, ale potem pokryła się kurzem, jak wiele innych, i tylko czekała na kogoś takiego jak QT. I mimo, iż piosenka jest naprawdę dobra i wpadająca w ucho, to jednak jej reaktywacja nie była już tak udana, jak poprzedniczki. W filmie dodaje smaku, ale poza tym dość łatwo o niej… zapomnieć. Na płycie z kolei wypada dość średnio w obecności pozostałych. Natomiast następujący po niej "The Grand Duel" Bacalova przykuwa naszą uwagę zarówno w filmie, podczas wstawki animowanej, jak i na płycie, gdzie nawet pasuje pomiędzy "That Certain Female" a "Twisted Nerve" – kolejnym charakterystycznym motywem, jaki słyszymy w obrazie. Mówiąc dokładniej: zaczyna się od melodii, którą gwiżdże Elle Driver, odwiedzająca naszą bohaterkę w szpitalu, a która to melodia przeradza się potem w "Twisted Nerve" właśnie. Sama melodia jest dość prosta i specjalnie wkurzająca, ale zarówno w filmie, jak i na płycie taki zabieg jest jak najbardziej ok.
Następnym, 'przystępnym' kawałkiem jest "Run Fay Run" Isaaca Hayesa, który zresztą 'użyczył' w filmie także fragment innego utworu. Co do tego natomiast, to jest to ponownie dość prosty rytm wygrywany na bębnach i grzechotkach przy akompaniamencie trąbek. Z trąbek korzysta także "Green Hornet" Ala Hirta, choć w znacznie większym stopniu, ponieważ to trąbka wychodzi na pierwszy plan. W filmie obie te melodie dzieli jednak spory kawał czasu. Ta pierwsza towarzyszy bowiem poczynaniom O-Ren Ishii, jako płatnej zabójczyni. Z kolei ta druga, to słynny obrazek sceny przylotu The Bride do Tokio. Jego bezpośrednim następcą zarówno w filmie, jak i na płycie, jest "Battle without Honor or Humanity" – ostatni z 'wielkiej trójki' najbardziej charakterystycznych motywów. Tę melodię, opierającą się także w dużej mierze na trąbkach i specyficznym rytmie, słyszymy już jako podkład w zwiastunie filmu. A w samym "Kill Bill" obrazuje sceny przybycia do Domu Błękitnych Liści, w którym w chwilę potem odbywa się finałowa, krwawa jatka.
I tak dochodzimy do najdłuższego utworu na tej płycie – "Don't Let Me Be Misunderstood" trwa bowiem ponad 10 minut. Ci, którym skojarzył się on z Joe Cockerem, mają rację, gdyż jest to po prostu inna wersja tego przeboju. Wersja nad wyraz wariacka i dynamiczna, której znakiem szczególnym jest wyklaskiwane tempo oraz, uwaga!, trąbki wraz z elektryczną gitarą w tle. Trzeba przyznać, iż utwór to iście rewelacyjny, a obrazuje początek końcowego pojedynku na śniegu, pomiędzy The Bride a O-Ren Ishii. Tuż po nim możemy nieco cofnąć się w czasie, gdyż (filmowo rzecz biorąc) piosenka "Woo Hoo" pojawia się przed "Don't Let Me Be Misunderstood", a po "Battle without Honor or Humaity". Wykonuje go słynny (także dzięki filmowi) zespół The 5.6.7.8's. Grupa ta na żywo odgrywa zresztą swoje, niezbyt skomplikowane trzeba przyznać, piosenki w scenach jeszcze przed jatką. Panienki grają boso, co jest podobno ich znakiem firmowym. Sama natomiast piosenka jest, jak już mówiłem, prosta aż do bólu. Nie ma tu praktycznie słów, tylko tytułowe dźwięki. Liczy się natomiast szalone, taneczne tempo. Zresztą kto film widział, ten wie o co chodzi.
"The Flower of Carnage", bardzo ładnie wykonane przez Meiko Kaji, to z kolei klasycznie brzmiąca japońska pieśń. W filmie do usłyszenia pod koniec pojedynku The Bride vs. O-Ren Ishii. Na płycie bardzo ładny dodatek, ale większego wrażenia nie robi. Tuż po nim klimatycznie podobny, ale dla mnie o wiele lepszy "The Lonely Shepherd" – bardzo ładna, orientalna melodia rozpisana na flet, skrzypce i, raz jeszcze, trąbki (jak widać zemsta smakuje przy ich akompaniamencie najlepiej). Ta nuta ostatecznie film zamyka (choć jej fragment przewija się już wcześniej), choć do końca albumu zostało jeszcze kilka pozycji. I tu właśnie, zanim przeskoczymy do następnego akapitu, zaanonsuję swój pierwszy minus tejże płyty. A jest to (pomijając jej braki) zupełna niechronologiczność. Dziwny to zarzut, tym bardziej, że nawet w słynnej "Pulp Fiction" Tarantino miał ją zupełnie gdzieś (o samym filmie nie wspominając). Śmiem jednak twierdzić, że gdyby utwory rozłożone były w kolejności filmowej, to lepiej by się ich słuchało. A tak występuje czasem małe pomieszanie z poplątaniem. Nie jest to co prawda duży zarzut, ale zawsze…
Wcześniej nadmieniłem, że Tarantino po raz pierwszy użył kompozytora. Wiąże się to z tym, iż na płycie mamy kilka ozdobników w postaci kompozycji RZA (naprawdę Robert Fitzgerald Diggs). Mówię ozdobników, ponieważ poza jednym dobrym i w miarę ważnym utworem, reszta to zabiegi czysto ilustracyjne, mało istotne w przekroju całości, a na płycie absolutnie zbędne. Zacznijmy od "Ode to Oren Ishii". Jest to jedyny fragment, który w filmie nie występuje. Ponieważ RZA to twórca stricte hip-hopowy, toteż mamy do czynienia z takim krótkim rymowaniem, zadedykowanym właśnie królowej Yakuzy. Dla mnie to najgorszy kawałek na płycie, zbędny absolutnie. I choć RZA zapewne miał jak najlepsze intencje, to podobne pomysły mógłby w przyszłości zachować jedynie dla siebie. Ciekawostką jest natomiast fakt, że jako podkład dla tekstu, użyto fragmentu jak najbardziej w filmie obecnego (acz nie na tej płycie niestety) – "Seven Notes In Black". Utwór to bardzo dobry (więcej na ten temat w kolejnej recenzji), szkoda tylko, że zastąpiony został wątpliwej jakości hip-hopową papką.
Dla odmiany przyjrzyjmy się "Crane/White Lightning", który RZA stworzył z Charlesem Bernsteinem. Jest to bez wątpienia ich najlepszy wkład w tę produkcję – kolejny fragment obrazujący finałową rzeźnię, mający świetne tempo i podkład. Co ciekawe, został on w filmie podzielony na dwie części. Pierwsza rozpoczyna bitwę ("Crane"), a druga obrazuje jedną ze scen pod koniec tejże ("White Lightning"). Niestety, dalej jest znowu gorzej. To właśnie bowiem RZA odpowiedzialny jest za końcowe tracki, oznaczone jako SFX, czyli po prostu filmowe dźwięki. To typowy podkład, jaki towarzyszy scenom walk. Pierwsze dwa są najdłuższe i nawet w miarę dobre – stopniują napięcie danych scen i choć mieszczą się w granicach 20 sekund, to jednak nawet da się ich słuchać. Jednakże następne trzy, to już kilkusekundowe podkłady obrazujące dokładnie to, co mieści się w tytule, czyli kolejno: salto w powietrzu The Bride w jednej ze scen (nie da się tego dosłownie przetłumaczyć), zamach mieczem, który wykonuje łysy Johnny Mo i rzut toporkiem jednego z pomagierów. Nie wiem w ogóle czemu zostały tu umieszczone i pewnie nigdy się nie dowiem. Zupełne marnotrawstwo miejsca. Zresztą na niektórych wydaniach pozycje te oznaczone są jako 'hidden tracks', a więc dla największych maniaków.
Dalej mamy jeszcze dwa tego typu dodatki, acz już bardziej konkretne i zrozumiałe. Pierwszy to ten mocno denerwujący dźwięk, pojawiający się za każdym razem, gdy bohaterka rozpoznawała przeciwnika, a ekran robił się czerwony. Ta krótka pulsująca melodia kryje się pod nazwą "Ironside". Natomiast "Super 16", to już trwający ponad minutę, równie denerwujący wypełniacz podobnych scen. I to było by na tyle, lecz Tarantino nie byłby sobą, gdyby nie umieścił jeszcze jakichś dialogów. Mamy dwa. "Queen of the Crime Council", to ostra przemowa Lucy Liu vel O-Ren Ishii do rady Yakuzy, w chwilę po załatwieniu spraw związanych z jej pochodzeniem. Natomiast "You're My Wicked Life", to końcowy dialog pomiędzy Billem i Sophie Fatale. Oba mieszczą się w granicy minuty i oba są tym dobrym dodatkiem, który zawsze witam z otwartymi rękoma, jeśli tylko ma on sens i nie przeszkadza.
Na koniec pozostaje sprawa minusów, które są niestety spore. Pierwszym, oprócz wymienionych wcześniej, jest czas trwania albumu. Zaledwie 47 minut to, jak na taki film, stanowczo za mało. Kolejna sprawa, to brak wielu znakomitych, a pojawiających się przecież w obrazie motywów, że wspomnę raz jeszcze "Seven Notes In Black". Dziwi mnie to tym bardziej, że można było spokojnie wywalić te wszystkie sfx-y oraz te mniej ważne/gorsze kompozycje, a zastąpić je czymś o klasę lepszym. Zresztą nawet przy obecnej zawartości krążka spokojnie zmieściłyby się jeszcze jakieś kawałki, podnosząc tym samym ocenę całości. Po to jednak zapraszam do kolejnej recenzji – "Unreleased tracks", która nigdy by nie powstała, gdyby płytkę wydano jak należy. Tymczasem oficjalny soundtrack z "Kill Bill: Vol. 1" to pozycja bardzo dobra i nadająca się na wiele okazji. I choć szanse na pełną piątkę zostały pogrzebane, to mocna czwórka powinna wystarczająco zachęcić. W końcu co by złego nie mówić, to jednak Tarantino znów przygotował nam muzyczną ucztę ze składników, jakie już dawno mieliśmy w zasięgu uszu. Jedynie doprawił je po swojemu…
0 komentarzy