The man. The myth. The legend.
Kiedy w 2014 roku Keanu Reeves zagrał w filmie akcji „John Wick”, nikt nie spodziewał się tak wielkiego sukcesu. Zrobiony przez duet kaskaderów Chad Stahelski/David Leitch film zaskakiwał stylową, elegancką formą, mrocznym klimatem oraz lekko komiksową fabułą. Dodatkowo portret półświatka był tak nieszablonowy, że widownia chciała bliżej wejść w ten świat. Szansę dała im część druga, gdzie John zostaje zmuszony do wykonania pewnego zadania w ramach przysługi krwi (Signum). Fabuła jest bardziej rozbudowana, świat syndykatu jeszcze bardziej porywa, a sceny akcji imponują wykonaniem, rozmachem oraz kaskaderką.
You wanted me back… I’m back!
Skoro wrócili twórcy (bez Davida Leitcha), to musiał wrócić też odpowiedzialny za muzykę duet Tyler Bates/Joel J. Richard. Ich pierwszy score spotkał się z dość chłodnym przyjęciem, chociaż doceniono rolę w budowaniu klimatu. Pozornie wszystko zostało tu powtórzone: samplowane smyczki, gitara elektryczna, ambient oraz perkusja. Nadal jest posępnie, ilustracyjnie i miejscami bardzo agresywnie. Czyli nic ciekawego dla ucha? Niekoniecznie.
Fundamentem jest tutaj motyw naszego bohatera, który słyszymy w… piosence otwierającej płytę. Przebojowe, tajemnicze i niepokojące „Crystal Heart” zespołu Ciscandra Nostalghia jest mocno osadzone w stylistyce popu lat 80. – z mocną perkusją w tle, metalicznym basem oraz powolnymi wejściami gitar daje prawdziwego kopa. Motyw przypomina o krwawej przeszłości bohatera, pełniąc też rolę dodatkowego zastrzyku adrenaliny. Motyw ten wybija się w okraszonym eleganckim wstępem (smyczki i chór) „Wick in Rome”, potężnym „Suits Maps and Guns” oraz finałowym „John Wick Reckoning”, nadając muzyce wręcz epickiego rozmachu.
Rzadko przebija się tutaj liryka, podkreślająca poza mafijne życie naszego bohatera, okraszona delikatnymi dźwiękami fortepianu czy etnicznymi wstawkami. Taki jest zdecydowanie zmieniający nastrój „Santino”. Początkowo bardzo melancholijny, z każdą sekundą staje się bardziej niepokojący, a wszystko za pomocą gitary akustycznej, wiolonczeli i cymbałów na pierwszym planie. W podobnym tonie wybrzmiewa ambientowe „Missing Helen” z dzwonami oraz minorowymi smyczkami w tle.
I’ll make it quick. I promise.
Nie trzeba być geniuszem, by wiedzieć, że dominować będzie tutaj akcja i underscore, tworzone przez zgrabne połączenie gitary z perkusją, wspierane dodatkowo elektroniką. Takie jest wręcz taneczne „Sumo Showdown”, gdzie pod koniec syntezatory mocno przypominają dyskotekowe klimaty. I te chwyty świetnie się sprawdzają w scenach potyczek Wicka z armią różnej maści zakapiorów. Czasem zmienia się tempo („Peace and Vodka”, stylowe „Back in the Ground”), ale wszystko bardzo przypomina dawną przeszłość naszego protagonisty. Ma być mrocznie, tajemniczo oraz niepokojąco – i tak jest przez cały czas.
Na szczęście nasz duet nie zapomina o dorzuceniu do pieca, chociaż te bardziej agresywne fragmenty w sporej części są dość krótkie. „Walk to Museum”, okraszone dziwacznym tonem „Guns and Turtleneckers” czy mocniej pulsujące „Catacombs” potrafią skupić uwagę drobnymi detalami. A im bliżej końca, tym na więcej twórcy zaczynają sobie pozwalać. Niesamowicie wypada troszkę podniosła „La Vendetta”, gdzie zgrabnie wpleciono delikatną gitarę z mocnymi, żywcem wziętymi z opery wokalizami oraz gitarowo-perkusyjny styl.
Swoje robią też piosenki. Ciscandra Nostalghia powraca w niemal gotyckim „Fool”, ocierając się o brzmienie Nightwish (podniosłe wokalizy, patos). Podobnie Le Castle Vania dorzuca dużą dawkę dubstepu (scena strzelaniny w katakumbach), podkręcając jeszcze bardziej tempo. I jak to przyjemnie buja. Ale nic nie jest w stanie przebić samotnego Joela J. Richarda w „Presto Museum Battle”, gdzie niemal zarżnięto „Lato” Antonio Vivaldiego, przerobione na elektroniczną sieczkę. Sam reżyser, Chad Stahelski, poprosił o taki eksperyment i na ekranie on wymiata. A na sam koniec dostajemy przewijające się w napisach końcowych „A Job To Do” od Jerry’ego Cantrella (gitarzysta i wokalista grunge’owego Alice in Chains), będące czysto rockowym graniem.
Somebody, Please! Get this man a gun!
Drugie spotkanie z Johnem Wickiem to pozytywna niespodzianka. Muzyka jest bardziej spójna, słychać w niej kilka ciekawych pomysłów i zachowano niepokojący klimat. Chociaż największe wrażenie robi na dużym ekranie. Bates po raz kolejny pokazuje, że nawet na takim skromnym poletku ma coś do zaoferowania i potrafi zaintrygować słuchacza – choćby tylko ostrymi, wręcz morderczymi popisami gitarowo-perkusyjnymi z dodatkiem elektroniki.
0 komentarzy