Wes Anderson to obecnie jeden z najbardziej wyrazistych stylistów kina, którego nie da się pomylić z nikim innym. Każdy kto widział „Rushmore”, „Moonrise Kingdom” czy „Grand Budapest Hotel” zawsze zwraca uwagę na intensywne kolory, przywiązanie do detali, symetryczność kadrów oraz stała ekipę aktorów z Billem Murrayem na pokładzie. Nie inaczej jest z jego najnowszym dziełem, czyli poklatkową animacją „Wyspa psów”. Tym razem akcja toczy się w Japonii przyszłości, gdzie panuje dyktatura, zaś wszystkie psy są uważane za źródło paskudnej choroby (pyskowa gorączka) oraz izolowane na tytułowej wyspie. To właśnie tam wyrusza adoptowany syn dygnitarza, aby odnaleźć swojego czworonożnego przyjaciela…
Sam film to mieszanka specyficznego stylu reżysera, pokręconego poczucia humoru z delikatnym komentarzem społeczno-politycznym, co jest sporym zaskoczeniem. Nie zaskakuje za to realizacja, mocno inspirowana kinem japońskim, z gwiazdorską obsadą (m.in. Bryan Cranston, Edward Norton, Tilda Swinton, Frances McDormand, Jeff Goldblum czy Scarlett Johansson) oraz bardzo płynną animacją. Fani reżysera będą zachwyceni.
Niespodzianką nie jest fakt, że ostatnio za oprawę muzyczną u Andersona odpowiada Alexandre Desplat, który dla Amerykanina zrealizował jedne ze swoich najlepszych partytur. Co mogło powstać z połączenia europejskiej wrażliwości, amerykańskiej realizacji oraz ducha Dalekiego Wschodu? Efekt jest, jakby to powiedzieć, dość osobliwy.
Nawet nie chodzi o to, że muzyka jest bardzo minimalistyczna i oszczędna, ale chyba po raz pierwszy od dawna nie słyszałem, żeby score napisany na orkiestrę nie posiadał praktycznie sekcji smyczkowej. Z tradycyjnego, niemal klasycznego instrumentarium ostał się tylko fortepian oraz ksylofon, resztę stanowią dźwięki z azjatyckiej tradycji (bębny taiko, gardłowy chór, flety), co tworzy pewną odrealnioną oraz najmniej mainstreamową ilustrację z jaką miałem kiedykolwiek kontakt, choć na ekranie wypada ona więcej niż dobrze.
By jeszcze ubarwić "przyjemność" z odbioru, maestro opiera wszystko na jednym temacie, który pojawia się już na samym początku w „Shinto Shrine”. Najpierw słyszymy chór, do którego dołączają saksofony oraz perkusjonalia, co początkowo brzmi dość hipnotyzująco i bardzo zapada w pamięć. Tylko, że ten motyw wydaje się strasznie powtarzalny. Owszem, aranżacja potrafi parę razy poruszyć (saksofony w „The Hero Pack” czy flety w „The Sushi Scene”), jednak bardziej liczy się tutaj budowanie klimatu. Stąd częsta obecność perkusjonaliów („First Crash-Landing”), brzmiących niczym wojskowe werble (rozbudowane „Second Crash-Landing + Bath House + Beach Attack”) oraz drobne detale w rodzaju jazzującego kontrabasu, wspomnianego ksylofonu czy niemal mantrycznego chóru.
Na szczęście Anderson jest znany z tego, że chętnie korzysta także z muzyki źródłowej. I to właśnie ona najbardziej zapada w pamięć po seansie. W napisach początkowych wykorzystano popisy na taiko od Kauru Watanabe („Taiko Drumming”), są też dwa fragmenty z klasyki kina japońskiego, czyli „Siedmiu samurajów” oraz „Pijanego anioła” (ten drugi stanowi niejako temat liryczny między szefem psiej watahy a samiczką Nutmeg). Mi w pamięci najbardziej utkwiła za to akustyczna ballada „I Won’t Hurt You”, nieśmiertelny hit z lat 40. „Tokyo Shine Boy” oraz dość pokręcona wariacja z „Porucznika Kije” Sergiusza Prokofiewa w jazzowej aranżacji. Prawdziwe dziwadło, które bardzo pozytywnie nastraja.
W porównaniu do poprzednich dokonań duetu Desplat/Anderson „Wyspa psów” wypada dość nieszablonowo i jest też chyba najbardziej wymagającym scorem w dorobku Francuza. Bardzo monotematyczny, wręcz monotonny, co bardzo rzadko się u maestro zdarza. Sam album jest dobrze wydany, chronologicznie ułożony oraz zawiera całą muzykę, która na ekranie wykonuje swoją robotę bez zarzutu. Ale tylko tam. Płyty przesłuchać powinni albo zatwardziali fani Desplata, albo miłośnicy bardziej eksperymentalnych brzmień. Gdyby nie muzyka źródłowa, nie byłoby na czym zawiesić ucha. 3,5 nutki.
0 komentarzy