Spike Lee raz jeszcze o Nowym Yorku. Tym razem jednak nie moralizuje, a raczej przygląda się z boku tworząc przy okazji chyba najbardziej komercyjny obraz w swojej karierze, a jednocześnie także jeden z najlepszych. Reżyser pod przykrywką rozrywki nadal rozlicza się z tym miastem i jego bólem, który po pięciu latach, jakie minęły od 11.09, wciąż jest obecny i widoczny. Ten film to więc swego rodzaju pozostałość po "25 godzinie". Nic więc dziwnego, że kompozytorem został Terence Blanchard, z którym to Lee pracuje niemal nieprzerwanie od czasu tamtego dzieła. Blanchard bardzo dobrze wiedział, co reżyser ma do powiedzenia tym razem, a także zdawał sobie sprawę z powiązania tych dwóch filmów. Wobec tego to, co słyszymy w "Inside Man" jest dalekim echem "25th Hour" (dlatego uprzedzam, że wszelkie porównania będę przeprowadzał tylko i wyłącznie między tymi dwoma partyturami – wszak nawet czas trwania mają podobny ;). Blanchard w taki sam sposób bawi się jednym i tym samym tematem, jaki napisał na potrzeby filmu, i rzadko kiedy od niego odchodzi. Ponownie też stawia głównie na instrumenty dęte i perkusyjne, choć nie brak momentów na pełną orkiestrę. W każdym razie bardzo łatwo można wyłapać sporo elementów wspólnych z tamtą partyturą, choć nie jest to powielanie określonych wzorców, jakie Blanchard sobie wtedy narzucił, a większość można spokojnie zwalić na poczet stylu kompozytora, który jest dość charakterystyczny.
Każdy, kto słuchał "25th Hour" wie, że mówię o jazzie i jego wpływach. Tam wręcz wylewał się na słuchacza. Tutaj jest "tylko" obecny. Na 26 ścieżek jest wprawdzie kilka wybitnie jazzowych fragmentów, a parę ścieżek wygląda na żywcem wyjęte z "25 godziny", ale generalnie jest to znacznie dalej idąca muzyczna ilustracja, aniżeli w przytoczonym przykładzie. Zresztą sporo tu typowego underscore'u, który poza filmem ma niewiele do powiedzenia. I tu pojawia się mój główny zarzut a propos tej płyty, choć zdaję sobie sprawę z tego, że był to jedyny możliwy plan do zrealizowania. Otóż przy 50 minutach trwania (piosenka ma 6 minut) dostajemy aż 26 utworów, co daje chyba mniej więcej wyobrażenie o czasie trwania poszczególnych ścieżek. Przeważają krótkie, choć przyznam, że w większości treściwe, jednominutowce, a utwór o czasie 4 minut jest tu bodaj tylko jeden. To powoduje, że sporo fragmentów po prostu nie ma szans się rozwinąć, wiele bardzo szybko się zapomina, tym bardziej, że cały czas mamy tu do czynienia z jednym tylko motywem i jego wariacjami.
Niestety, co już w trakcie oglądania filmu dało się zauważyć, inaczej nie można było. Poszczególne ścieżki są po prostu przypisane konkretnym filmowym fragmentom. A ponieważ reżyser oszczędnie muzyką operował, toteż przy filmie trwającym ponad dwie godziny, godzinna partytura stanowi niemal całość w nim zawartą. Ponadto nie ma w filmie scen niepotrzebnych, a wszystko (jak oznajmia błędny polski tytuł) jest starannie ułożone. Siłą rzeczy nie dałoby się po prostu posklejać tych krótkich tracków w kilka większych, gdyż nie miałoby to żadnego odniesienia filmowego, a przy okazji dziwnie by się tego słuchało. Takie przynajmniej jest moje wrażenie. W każdym razie jedno jest pewne: tylko w filmie możemy w pełni docenić tę muzykę. Na płycie dostajemy jedynie połowę tych wrażeń. Także już teraz namawiam na zapoznanie się najpierw z obrazem, a potem z dźwiękiem – nie odwrotnie.
Co do tematu przewodniego to pojawia się on już w pierwszej ścieżce i jest to naprawdę mocny kop. Nie spodziewałem się już po pierwszej minucie takiego zabiegu, co zaliczam na plus – w końcu dobrze, jeśli i muzyka zaskakuje. Tak, jak wspomniałem na początku, użyto w nim głównie instrumentów dętych, a więc trąby, tuby, być może waltornie (przy takim natłoku instrumentów trudno rozpoznać) oraz perkusyjnych – bębny, talerze, kotły i werble. Sam temat ma podobny rozkład, jak ten z "25th Hour", a więc jeden, dość prosty rytm i jednolite tempo (choć akurat ścieżka pierwsza jest pełna dynamiki). I na tym właśnie temacie jedziemy już do końca, chociaż chwilami jego wariacje i rodzaje są naprawdę niesamowicie rozpisane i zmodyfikowane. I za to wielkie brawa, bo wałkowanie najlepszego nawet tematu w formie niezmienionej bywa nudne (patrz James Horner). Wprawdzie "Inside Man" także zdolny jest do tej nudy, ale dopiero by było, gdyby Blanchard nie zdecydował się na żadne modyfikacje. Aż się boję pomyśleć… Ale wróćmy do banku, czy też raczej do płyty.
Generalnie motyw przewodni w wersji "hard" pojawia się dość często – wiadomo, w końcu to napad, wokół policja, prasa, a czas ściga… Dlatego też w tym obrębie Blanchard zmienił najmniej. Ale może to i dobrze, bo w końcu temat jest chwytliwy i łatwo go z filmem zidentyfikować, tym bardziej, kiedy atmosfera wokół wrze. Tak więc utwory "Thrown A Bone" (choć z ciekawym swingującym początkiem), "Stevie Switcharoo" (na podobnej zasadzie, co poprzednik), "2nd Floor Window" oraz fragment "Here Lies Peter Hammond" nie przynoszą wielkich zmian. Czasem tylko aranżacja jest inna, a tak to po prostu dobra muzyka akcji. Jedynie "ESU Search", które niewątpliwie należy do tematów akcji, różni się od pozostałych. Przede wszystkim wyraźnie słychać tu elektronikę i bębny, a całość jest znacznie bardziej cichsza od poprzedników. Ponadto nagłe przyśpieszenie i zmiana tempa występuje dość często na całej płycie. Ale poza akcją jest i czas na myślenie. Blanchard to wykorzystał idealnie – to właśnie w tych spokojniejszych, aczkolwiek często przepełnionych podobnym napięciem utworach pokazuje, na co naprawdę go stać. Dlatego też całość ma dokładnie taki sam wydźwięk, jak "25th Hour", tyle że posiada większy dystans do historii i ma tendencje do bawienia się z słuchaczem, co przy tamtej partyturze po prostu nie mogło mieć miejsca.
Kolejnym plusem jest w tym przypadku też to, że w udramatyzowanej wersji motywu przewodniego znacznie łatwiej wychwycić wszelkie instrumenty i frazy. Do takich dramatycznych ścieżek, w których emocje nie opadają, a akcja nie leci na złamanie karku należy znaczna część płyty. Niektórych kawałków, jak np "Follow The Ring" czy "They Bugged Us" słucha się lepiej, a innych – "Frazier's Tour", "Here Lies Peter Hammond" – gorzej. Podobnie sprawa ma się z jeszcze jedną grupą, która nasz ulubiony motyw przewodni traktuje bardzo luzacko. Tych ścieżek słucha się więc najprzyjemniej – taka lajtowa odmiana jazzu w końcu – choć i tu pojawia się ten sam problem, co przy ścieżkach dramatycznych, a więc filmowe tło miesza się z muzyką wychodzącą poza te ramy. Za przykład niech posłużą świadkowie nr "357" i "392" oraz bardzo sympatyczne "Food Chain". Reszty wymieniał nie będę i przejdę już do tego, co najlepsze, czyli do skarbca, w którym Blanchard umieścił prawdziwe diamenty.
To właśnie pojedyncze i w filmie nie tak słyszalne kawałki, stanowią w dużej mierze o sile płyty i talencie kompozytora. Kilka z nich zauważa się już przy pierwszym odsłuchu, natomiast kilka innych trzeba szukać po kątach. I choć wszystkie nadal powtarzają tę samą melodię, to chwilami aż dziw bierze, że można ją przerobić na tyle sposobów. Zachwyca, naprawdę zachwyca kołysanka dla NY, jaką jest "Defend Brooklyn", prawdziwą przyjemność sprawia samotny fortepian, do którego w drugiej połowie dołącza trąbka w pięknym "Press Here To Play" i spokojnym "Dalton's Cell", a skrzypce i wiolonczele użyte w "Nazis Pay Too Well" chwytają za serce przypominając takie dzieła, jak "Lista Schindlera". Równie genialny jest swingowy początek "Good and Ready", który przechodzi potem w zwieńczenie płyty na trąbkę plus orkiestra w tle, a potem znowuż robi się zawadiacki wraz z perkusją i gitarą elektryczną na sam koniec.
Natomiast najciekawszym utworem pozostaje dla mnie kulminacyjny "Hostage Takedown". Należałoby go wprawdzie zaliczyć do tematów akcji, ale Blanchard poszedł tu o wiele dalej i ciekawiej, żeby zostawić to bez opisu. Zaczyna się ciekawie – atmosfera narasta, wkraczają skrzypce, trąby i werble grające jedną z lepszych modyfikacji tematu przewodniego. A potem… wchodzi melodia z "25th Hour"! Naprawdę ten fragment został chyba żywcem wyjęty z tamtej partytury, co zresztą w subtelny sposób podkreśla łączność pomiędzy tymi filmami. Wprawdzie podobne koneksje wykazuje też "Good and Ready", ale tylko w "Hostage Takedown" Blanchard pozwolił sobie na dosłowny cytat. Zresztą bardzo zręcznie przechodzi potem dalej w genialny obraz napięcia, który uzyskuje poprzez wybijające się, co jakiś czas z pośród ciszy i syntezatorów trąbki i werble na przemian. W filmie, przy stosownej scenie, to prawdziwy majstersztyk. Na płycie słucha się tego wybornie. Ponadto mamy tu jeszcze pojedyncze fragmenty i sztuczki robiące wrażenie, jak np kontrabas w "Everything Hunky Dory", flety w "Dr. Phil" czy wszystkie te momenty, w których wybija się bardziej niż zwykle trąbka albo jakaś krótka, pojedyncza melodia różniąca się od reszty (końcówka "Photo Ops"). Wszystko to jednak polecam znaleźć samemu – będzie więcej zabawy 🙂
Ale, ale – w skarbcu mamy też jeszcze pewną niezmiernie ważną skrytkę… mianowicie chodzi o piosenkę. "Chaiyya Chaiyya Bollywood Joint", bo taki też jest jej tytuł, to piosenka towarzysząca napisom początkowym, przy których sprawdza się naprawdę bardzo dobrze. Tu dano ją na końcu, co właściwie większego znaczenia nie ma, bo i tak słucha się jej wyśmienicie. Wszystkich tych, których przeraża nazwa kojarząca się nie bez podstawy z kinem hinduskim, pragnę uspokoić. Wprawdzie jest to piosenka pochodzące z jednego z hitów Bollywood – "Dil Se" – ale w filmie Spike Lee wypadła znakomicie, rewelacyjnie wpisując się w klimat całości. Wersja zamieszczona tutaj różni się nieco od oryginału, co ma związek z trzecim nazwiskiem widniejącym zaraz po skrócie "feat". Po prostu dodano tu trochę amerykańskiego stylu, jakim jest hip-hop i całość poddano lekkiej obróbce. Nie różni się jednak ona aż tak od wersji oryginalnej. Ot, tyle że jest trochę krótsza i co jakiś czas w tle słyszymy dodatkowe teksty po angielsku i scratchowanie. Niemniej trzeba pochwalić producentów, że nie zapomnieli o tej naprawdę bombaistycznej piosence i zamieścili ją wraz z partyturą.
Chaiyya Chaiyya ocenyya… A z tą miałem kłopoty. Płyta to bardzo atrakcyjna, ale chwilami nieco za długa. Muzyka często sprowadza się tylko do ilustracji. Nie ma też takiej siły rażenia, jaką posiada przywoływana wciąż przeze mnie "25 godzina". Ostatecznie stwierdzam jednak, że to wciąż, pomimo tych nielicznych minusów, plan naprawdę doskonały. Tylko nie każdemu będzie go łatwo wykonać.
Następna impreza taneczna tylko z Bollywood.