Nagrodzone Oscarem w kategorii najlepszy film nieanglojęzyczny „Indochiny” do dziś stanowią jeden z największych sukcesów francuskiej kinematografii. Korzystając z hollywoodzkiej konwencji epickiego melodramatu, film ten stanowi ważne rozliczenie z epoką kolonializmu i nie może zostać sprowadzony do roli li tylko wyciskacza łez. W historii kina zapisał się także z nieco bardziej prozaicznego powodu. Za rolę w „Indochinach” jedyną w karierze nominację do nagrody Amerykańskiej Akademii Filmowej otrzymała jedna z aktorskich ikon – Catherine Deneuve.
Aż dziw, że do tak ważnej produkcji znad Sekwany muzykę napisał Brytyjczyk, Patrick Doyle. Przecież Francuzom nie brakuje wybitnych kompozytorów ścieżek dźwiękowych, a w kontekście melodramatu nazwisko Maurice’a Jarre’a nasuwa się samo. Z drugiej strony Doyle był wówczas postacią w świecie filmu względnie nową (co pozwala przypuszczać, że nie tak zapracowaną i tańszą), ale po dobrze przyjętych kompozycjach do „Henryka V” i „Umrzeć powtórnie” już rozpoznawalną. Wybór okazał się strzałem w dziesiątkę. Brytyjczyk nabierał bowiem wiatru w żagle i przeżywał najbardziej twórczy okres w karierze.
Okres, który dziś można określić mianem „heroicznego”, a to ze względu na zamiłowanie do wystawności, romantycznej przesady, chętnego sięgania po patos, pełnego ekspresji operowania orkiestrą. Czy można wymienić inne cechy, które czyniłyby kompozytora wymarzonym do ilustrowania melodramatu? „Indochiny” trafiły do Doyle’a w odpowiednim momencie. Konwencja filmu idealnie splotła się z artystycznym stylem, jakiemu wówczas hołdował.
Oś tej ścieżki dźwiękowej stanowi podniosły temat główny, który rozbrzmiewa już w pierwszym utworze na krążku. Jest bardzo romantyczny, potrafi brzmieć łagodnie, ale zwykle jego liryczna warstwa zostaje przełamana niespodziewanym dysonansem, zmianą tempa, zaskakującą agresywnością. Wówczas nabiera cech fanfary, stanowiącej rodzaj dramatycznego akcentu. Gdy Doyle pozwala mu płynąć bardziej swobodnie, nabiera rozmachu i przestrzeni. Temat powraca przez całą płytę regularnie, nawet za często, ale kompozytor sprawnie nim manewruje, dzięki czemu nie odczuwa się znużenia. Jego aranżacje nie są może różnorodne, ale za każdym razem wplatają się gładko w strukturę poszczególnych utworów, czasem je ożywiając, a czasem stanowiąc ich idealne zwieńczenie.
Przy czym zasadniczo wszystkie fragmenty tej ścieżki dźwiękowej są do siebie brzmieniowo i melodycznie zbliżone. Dominują emocjonalne dźwięki smyczków, zaś rzadką muzykę akcji uzupełniają ostrzejsze partie trąbek i perkusji. Zaskakująco mało jest nawiązań do muzyki azjatyckiej. Poza otwierającą film partią chóralną i lekkim, rytmicznym mostkiem w „Le coup de tonnere” właściwie nie ma nic, co jednoznacznie wskazywałoby na miejsce akcji filmu. Kompozycja Doyle’a jest pod każdym względem bardzo europejska. Co ciekawe, unikając różnorodności poszczególnych utworów, kompozytor osiągnął doskonały efekt – płyty z muzyką do „Indochin” słucha się jednym ciągiem. Kolejne fragmenty płynnie przenikają się wzajemnie, co sprawia wrażenie, jakby były pisane nie do poszczególnych scen, ale jako części pełnej, autonomicznej całości, mającej swoją własną narrację i dramaturgię.
W żaden sposób nie wpływa to negatywnie na oddziaływanie muzyki w filmie. Jej jednoznacznie heroiczno-melodramatyczny charakter komponuje się idealnie z niestroniącym od patosu, emocjonalnie i realizacyjnie rozbuchanym filmem Régisa Wargniera, słusznie przynosząc Doyle’owi nominację do nagrody Césara. Jednak to właśnie rzadki przykład pełnej autonomiczności ścieżki dźwiękowej na płycie (jako sumy poszczególnych utworów), czyni tę kompozycję wyjątkową. Dostrzegając tę zaletę, producenci zdecydowali się na umieszczenie trzech utworów cechujących się wewnętrzną spójnością, ale stylistycznie odbiegających od rdzenia kompozycji na samym końcu płyty. Są to trzy tańce: tango, walc i rumba, które zostały napisane przed powstaniem filmu, gdyż stanowią integralną część poszczególnych scen. Ich obecność w innej części płyty, psułaby jednak końcowy efekt.
To, co go w istocie psuje, znajduje się w samej muzyce napisanej przez Doyle’a. Jest nim rodzaj formalnego manieryzmu. Kompozytor popisuje się techniczną zręcznością, często znienacka zmieniając tempo, tonację, żonglując nastrojem. Ma to swój urok, ale zawodzi, gdy oczekuje się od muzyki nieco więcej przestrzeni. Doyle w swoich zabawach nie daje się po prostu ponieść nutom, za dużo tu intelektualnego zegarmistrzostwa względem emocjonalnego impetu. W rezultacie osiągnięty przez niego efekt przyjmuje się rozumem, a niewiele z tej muzyki, jak na oczekiwania względem ścieżki dźwiękowej do melodramatu, trafia do serca.
Niemniej jest to jedna z najlepszych kompozycji Patricka Doyle’a, która umocniła jego pozycję wśród wschodzących gwiazd światowej muzyki filmowej. Radząc sobie wybornie z najbardziej hollywoodzkim z filmowych gatunków, nabrał skrzydeł, a doświadczenie nabyte przy „Indochinach” wykorzystał potem m.in. przy „Frankensteinie”. Przy okazji stworzył muzykę będącą dziełem samym w sobie, autonomiczną opowieścią, która nie wymaga żadnego obrazu, by być doskonale zrozumiałą. Osiągnął w ten sposób efekt najbardziej pożądany przez miłośników muzyki filmowej, ale w gruncie rzeczy wciąż bardzo rzadki, przynajmniej na tym poziomie kompletności. Dlatego nie tylko polecam „Indochiny” – według mnie to lektura obowiązkowa.
Obowiązkowa na pewno dla fanów Doyle’a, ale czy dla innych to już kwestia dyskusyjna. Niemniej to dobra, solidna muzyka, odpowiednio dostojna i porywająca. Cztery wydaje się być tu odpowiednią notą, choć, jak sam zauważyłeś, zabrakło tu nieco większych emocji, serca.