Film „Skok” jest na dobrą sprawę produktem bardzo wtórnym (szczególnie w twórczości Davida Mameta), gdyż znowu mamy do czynienia ze światem przestępczym, honorowymi złodziejami oraz przekręcie w przekręcie. Jednak dzięki świetnemu aktorstwu, zawiłej i dobrze przedstawionej intrydze oraz sprawnym i świetnie rozpisanym dialogom ogląda się go wręcz znakomicie i miło jest czasem doń wrócić. Jednym z czynników, które sprawiają, iż seans wciąga jest z pewnością muzyka autorstwa Theodore’a Shapiro – kompozytora niezbyt dobrze znanego szerszej publiczności, który odpowiada m.in. za ilustracje do wielu komedii, jak „State and Main”, „Starsky & Hutch”, „The Devil Wears Prada”, czy ostatnio „Tropic Thunder”.
Być może to właśnie czynnik niewielkiej popularności kompozytora sprawił, iż partytura do „Heist” nigdy nie doczekała się wydania oficjalnego (opisywany album jest tylko sprawnie przygotowanym bootlegiem). Szkoda, gdyż muzyka ta zasługuje na lepsze potraktowanie – Shapiro stworzył niebanalną ilustrację, która dodaje filmowi klimatu i napięcia, a poza nim świetnie nadaje się do słuchania właściwie w każdej sytuacji. Zresztą każdy, kto film widział, na pewno potwierdzi fakt, że muzyka brzmi w nim wyjątkowo wybornie. I nie mniej wybornie prezentuje się też nasz bootleg.
Muszę powiedzieć, że jakość dźwięku jest naprawdę w porządku (jak na bootleg), a i trudno przyczepić się o jakieś braki, bo jest to praktycznie cała muzyka, jaką słyszymy w filmie. Podano ją zresztą w kolejności występowania na ekranie, tak więc nie mam żadnych zastrzeżeń, co do jej montażu. A ponieważ sama partytura nie należy do najdłuższych, toteż trudno się nudzić podczas odsłuchu, który mija naprawdę szybko. Tyle w kwestii technicznej. Dalej wszystko rozbija się o gusta, choć…
…i to niezupełnie. Niby każdy lubi co innego, niemniej uważam, iż motyw przewodni – bardzo obficie wykorzystany na albumie – powinien spodobać się niemal każdemu. To motyw prosty, ale mocny i solidny. Automatycznie kojarzy się z filmem (w którym pojawia się w łagodniejszej wersji już na samym początku), potrafi zaintrygować i nie odpuszcza słuchaczowi już do samego końca. A kiedy ten następuje, to bardzo łatwo jest samemu zanucić sobie melodię. Jak widać, Shapiro odwalił więc kawał porządnej roboty, którą szczególnie docenia się w utworach odpowiadających tytułowemu skokowi (a właściwie kilku skokom). „Love of Gold”, „Burned”, „Make the Call”, The Heist” i finalny „Final Turns” – to zdecydowanie te najlepsze ścieżki, w których Shapiro idzie na całość. Tu dźwięk goni dźwięk, akcja goni akcję, a kompozytor bawi się muzyką tak, jak Mamet obrazem.
Ilustracja ta przypomina mi chwilami zresztą inną fantastyczną zabawę kinem, czyli „Mission: Impossible” Elfmana. I tu i tu mamy zresztą decydujący kawałek „The Heist” o podobnej długości i właściwie takich samych rozwiązaniach muzycznych, wszędobylskie bębenki i zbliżoną formę narastającego finału (tutaj zaprezentowanego w „Gunfight”, które notabene przypomina też trochę temat Kamena o tym samym tytule z „Open Range” ;). Klimat jest oczywiście nieco inny, praca Elfmana jest też o wiele bardziej ekspresyjna i nieszablonowa, ale radość z odsłuchu i ilość orkiestralnych eksperymentów jest zbliżona, mimo iż ilustracja Shapiro właściwie pozbawiona jest elektronicznych elementów.
Ten młody muzyk w ogóle stawia głównie na tradycyjną orkiestrę, co w dzisiejszych czasach brzmi dość dziwnie. Oczywiście słychać tu czasem jakiś syntezatorek, a w temacie głównym każdy głuchy wskaże elektryczną gitarę, jako jeden z podkładów. Mimo to, cała reszta oparta jest o klasyczne instrumenty, co sprawdza się wręcz znakomicie. Ten skromny mariaż, zwieńczony został całkiem zgrabnie w kończącym płytę utworze o niepokojącym tytule „Splattercell Remix”. Każdy, kto pamięta co wyczyniał Tiesto na końcu krążka do drugiej części „Piratów z Karaibów”, na pewno z niechęcią patrzy dziś na podobne tytuły. Pragnę jednak uspokoić, że tu wszystko jest jak należy – remix nie tylko nie kłóci się z resztą ilustracji, ale też trafnie ją podsumowuje, będąc jednocześnie jednym z najciekawszych motywów tego bootlega. I, co ciekawe, najbardziej zapada w nim w pamięć… wiolonczela. Ot, taka filmowa wersja Apocalyptici z kilkoma ciekawymi odgłosami, tudzież tekstami z filmu z tle – klimat jest tu doprawdy mocny.
Zresztą to właśnie klimatem broni się ta płyta. Ten w połączeniu z rewelacyjnym (acz jednak zbyt często używanym) tematem głównym sprawia, że całość mija błyskawicznie, a czas przy niej spędzony umila życie należycie. Zapewne nie każdemu przypasuje sama forma muzyki, a innych odstraszyć może niejaka monotonność (jest tu trochę underscore’u, chwilami robi się bardzo jednostajnie, a wiele zależy też od tego czy widzieliśmy film, czy nie), ale generalnie jest to bardzo dobra pozycja, którą polecam – szczególnie, że trafić nań nie jest łatwo.
0 komentarzy