Nie licząc filmów przyrodniczych, uznani kompozytorzy wielkiego ekranu raczej rzadko zapuszczają się na dokumentalną ziemię (w porównaniu do fabuł). Wiadomo – to mniejsze pieniądze, mniejszy prestiż oraz rozgłos, z reguły także i mniejsze możliwości instrumentalne, o malejących szansach wydania gotowego soundtracku nie wspominając. Czasem jednak nawet największe tuzy skusi coś do zilustrowania rzeczywistości za oknem. W tym wypadku (dodajmy, iż nie pierwszym w karierze) Thomasa Newmana zaintrygowała opowieść o Malali Yousafzai – pakistańskiej dziewczynie walczącej o prawa kobiet w kraju, w którym płeć piękna z założenia nie ma prawa głosu.
Być może właśnie przez wzgląd na popularną bohaterkę i fakt, że jest najmłodszą laureatką Pokojowej Nagrody Nobla w historii, muzyka szybko doczekała się także płytowej edycji (nieco wcześniej ukazała się w formie elektronicznej). Krążek od Sony zamyka się w blisko 53 minutach materiału, na jaki składa się 26 utworów. Jak łatwo policzyć, większość z nich oscyluje wokół dwóch minut grania, co stanowi w ostatnich latach pewien newmanowski standard. Sama muzyka także utrzymana jest w charakterystycznym dla kompozytora stylu.
Mamy zatem niezwykle przyjemne i często figlarne połączenie elektroniki z tradycyjną orkiestrą, ze szczególnym uwzględnieniem fortepianu, instrumentów smyczkowych, jak i perkusyjnych (dzwoneczki, te sprawy…). Połączenie to pełne jest sympatycznych detali do wielokrotnego smakowania, lecz nader oczywistych w języku maestro. Newman daleki jest od zjadania swojego ogona, bowiem wciąż słychać świeżość formy, wkładane w nuty serce i frajdę z tworzenia, jaka objawia się w dużym polocie, lekkości oraz dynamice dźwięków, których pozazdrościć może mu wielu kolegów po fachu.
Niemniej wszystko to już gdzieś, kiedyś w jego repertuarze słyszeliśmy. Nawet odpowiednio, acz nienachalnie podkreślone egzotyczne pochodzenie Malali niczym nas nie zaskoczy – zwłaszcza, że w tym roku Newman odwiedzał już podobne rejony w „Drugim Hotelu Marigold”, który przecież sam w sobie oryginalnością nie grzeszy. Ale za to łatwo bawi, wzrusza i porywa słuchacza. Dobrze zatem, że i „…Malala” potrafi to robić bez większego problemu. Poza bliskowschodnim sznytem obie te ilustracje mają przy tym sporo wspólnego.
Jak na poparty faktami dokument przystało, „He Named Me Malala” charakteryzuje jednak większa refleksja – w przeciwieństwie do hinduskiej przygody sporo tu posępniejszych momentów, wręcz smutnych melodii (głównie w środku płyty), jakim daleko do szeroko pojętej atrakcyjności. Ale nawet i one, choć mają zdecydowanie bardziej deskrypcyjną naturę, potrafią urzec – czy to specyficzną atmosferą (eteryczne „No More There”), czy też po prostu szczerym pięknem muzyki (króciutkie „The Women”). Wszystkie zresztą dobrze wypadają w filmie – szczególnie w uzupełniających prawdziwą i pełną dramatyzmu historię animowanych wstawkach, w których otrzymują najwięcej oddechu.
Podobnie jak telewizyjne „Towelhead”, jest to praca raczej wyciszona, refleksyjna, pozbawiona fajerwerków, a nawet – co u Newmana raczej się nie zdarza – pamiętnych tematów przewodnich. Przez większość czasu ekranowego stanowi delikatne, lecz sprawnie podkreślające kolejne wypowiedzi nieustępliwej Malali tło. Mimo to pozostaje ilustracją wystarczająco barwną i ciekawą, by móc polecić ją nie tylko fanom kompozytora. Takie fragmenty, jak „Old Life New Life”, „Cat Burglar”, „School v. Celebrity” czy „Speak What Is in Your Soul”, to czysta frajda również, a może i przede wszystkim wtedy, kiedy nie znamy podstawowego kontekstu. A i reszta albumu jest przyzwoitą porcją filmówki, dobrą nie tylko na jesienne, deszczowe dni. Ostatecznie do mojej oceny wędruje jeszcze malutki plusik za płynącą z poszczególnych dźwięków szczerą radość.
Zgadzam się z recenzją, ale nie podzielam opinii, że muzyce „daleko do szeroko pojętej atrakcyjności”. Dla mnie jest ona niezwykle atrakcyjna. Bardzo mi odpowiada jej spokój i refleksyjność, z nutą akcentów hinduskich. Sam tworzę – na bazie zdjęć i videoklipów – filmiki ilustrowane muzyką i właśnie takiego materiału poszukiwałem do obrazów z Azji.
To może ujmę to inaczej – ta atrakcyjność nie jest oczywista i na pewno nie każdego ruszy. W porównaniu z resztą twórczośći Newmana również nie jest to jakaś super sprawa.
No i stało się – recka nieznacznie uzupełniona.