Długo przyszło czekać na kolaborację Quentina postmodernistycznego wizjonera Tarantino z jego idolem, Ennio żywą legendą muzyki filmowej Morricone. Chociaż maestro parę lat wcześniej napisał dlań piosenkę do „Django Unchained”, to jednak dotąd nie udało się namówić go na pełnoprawną ilustrację. Powodów było kilka, przeważnie czasowych. Ale też i mistrz, jak na wielkiego artystę przystało, miewał swoje humory, od ponad 20 lat zmuszając tym samym amerykańskiego reżysera do sięgania po stare utwory (dodajmy, iż ze znakomitym skutkiem). W końcu jednak Morricone ugiął się, głównie pod naciskiem żony.
Trudno zatem nie podchodzić do szturmującej właśnie polskie ekrany „Nienawistnej ósemki” przez pryzmat całej tej burzliwej historii. Szczególnie, iż także w tym filmie Tarantino wykorzystuje wcześniejsze prace Włocha (na tapecie „The Thing” – znowuż bezbłędnie dobrane do wydarzeń), uzupełniając je dodatkowo piosenkami (tym razem jedynie czterema, z czego jedna, „Jim Jones at Botany Bay”, zakorzeniona jest bezpośrednio w ekranowej akcji). Mimo iż całkowicie nowiusieńka partytura Ennio nie zapada się pod własnym ciężarem i bez problemu radzi sobie z oczekiwaniami, niemniej wymusza na odbiorcy kilka wątpliwości. Patrząc na radosną (i nie zawsze trafną) zabawę formą Amerykanina, w głowie automatycznie kołacze myśl, czy kompozytor był mu faktycznie potrzebny? A fakt, jak Tarantino menewruje nutami w poszczególnych scenach każe zastanowić się, czy aby film nie powstał w dużej mierze właśnie po to, by zaspokoić wreszcie głód tej współpracy?
Już samo otwarcie „The Hateful Eight” to woda na kompozytorskie ego. Długie, statyczne ujęcie smutnego krzyża na rozstaju dróg, które następnie przechodzi w równie niespieszną sekwencję pokonywania przez dyliżans leśnych mil, to w takim samym stopniu klimatyczna wizytówka produkcji, co na dobrą sprawę zbędnie przeciągnięta narracja, która niewiele wnosi do fabuły – i tak już przecież rozwleczonej w czasie. Nic więc dziwnego, że to właśnie pierwsze takty tematu przewodniego „L'Ultima Diligenza di Red Rock” stanowią najbardziej wyrazistą część soundtracku.
Złowieszcze, spokojnie narastające marszowe dźwięki z chóralnymi wstawkami bynajmniej nie stanowią żadnego novum w bogatej twórczości kompozytora, lecz tworzą jedno z ciekawszych jego dokonań w gatunku. A niemal gotycka aura sprawia, że niełatwo się odeń oderwać. Logicznym w takim razie, iż wokół tej wkręcającej melodii Morricone owinął resztę ilustracji, czyniąc zeń główną gwiazdę swojej pięciolinii. I chociaż w czystej wersji usłyszymy ją jeszcze tylko raz, to narzuca ona całości mocno jednolite, a przez to sprawiające wrażenie monotonnego brzmienie, które może dać się we znaki co mniej cierpliwym widzom.
Autonomiczne wydanie udowadnia tymczasem, że jest to całkiem zróżnicowana kompozycja. Owertura czarująca pozytywkowym sznytem – jasnym nawiązaniem do wypracowanych przez Ennio standardów westernowych – sugestywne „L'Inferno Bianco” w dwóch odsłonach, czy chociażby podniosłe, naznaczone przyjemnym patriotyzmem „La Lettera di Lincoln” to kolejne fragmenty, które składają się na tą niebanalną ścieżkę dźwiękową. Niestety, gros tejże skąpany jest raczej w nieprzyjaznym, posępnym underscore, jaki bez kontekstu w większości spływa po słuchaczu. A i albumowa prezentacja ma swoje własne problemy.
Przede wszystkim trwający ponad 70 minut krążek jest stanowczo za długi, wypełniony zbędnym materiałem (jak chociażby wieńczące całość „La Puntura Della Morte”, które nie dobija nawet do 30 sekund). Niby film trwa aż trzy godziny, lecz składa się głównie z niekończących się sekwencji dialogowych, które nieco ograniczają muzyce pole do popisu. Czynią to także na płycie, gdyż i tu pojawiają się co chwila, kompletnie wybijając z rytmu i zabijając nastrój – zwłaszcza, że nie są to krótkie wstawki, a często monologi dłuższe od poszczególnych tematów. Te czasami również potrafią osłabić nerwy, jak ma to miejsce w przypadku kolosa w postaci „Neve” – drugiego z tematów wiodących, który pod dopiskiem „Versione Integrale” zwyczajnie nie potrafi się skończyć…
Angaż legendy spaghetti westernu do łączącej w sobie cechy thrillera, komedii, dramatu i kina psychologicznego zgrywy Quentina Tarantino stał się więc mieczem obosiecznym. Z jednej strony maestro podołał zadaniu z nawiązką – jego muzyka to bodaj najbardziej wyrazisty element tej układanki, bez problemu zapadający w pamięć (co potwierdza Złoty Glob i Oscar na koncie). Ale też i ze wszystkich dotychczasowych soundtracków sygnowanych inicjałem QT, ten zdaje się być najbardziej problematyczny. Nie ma w sobie tyle samo energii, co poprzednicy, nie fascynuje również w zbliżony sposób. Zamiast zgrabnej, umiejętnie zmontowanej popkulturowej składanki słynnych motywów i utworów śpiewanych, do jakich chce się wracać, dostajemy średnio zjadliwy, często męczący album, który satysfakcjonuje zaledwie fragmentarycznie. To pozycja, jaką najlepiej jest polecić największym zwolennikom filmu, bowiem w tym wypadku wrażenia wyniesione z kinowej sali silnie rzutują na odbiór samej płyty.
0 komentarzy