Współcześni twórcy muzyki elektronicznej coraz śmielej poczynają sobie na polu muzyki filmowej. I jakoś tak wychodzi, że uderzają ze zdwojoną siłą, bo w duetach. W zeszłym roku mieliśmy przebojowy „TRON: Legacy” francuskiego Daft Punk i oscarowy, jankeski „The Social Network” Trenta Reznora i Atticusa Rossa. W tym roku nadeszła pora na Wielką Brytanię. Basement Jaxx zilustrowali swoimi beatami komedię „Atak na dzielnicę”, a muzykę The Chemical Brothers możemy usłyszeć w najnowszym filmie Joe'go Wrighta – „Hanna”, którego to tyczy się ta recenzja. Nie jest to jednak pierwsza przygoda ‘chemicznych’ (czyli Toma Rowlandsa i Eda Simonsa) z kinem. Rok temu trzykrotnie podrasowali oni Czajkowskiego na potrzeby „Czarnego Łabędzia”.
Muszę przyznać, że Wright zaskoczył mnie Hanką. Po zupełnie bezpłciowym „Soliście” wydawało się, że twórca ten nie radzi sobie z historiami osadzonymi współcześnie i nadaje się raczej tylko do historycznych, kostiumowych widowisk. Jednakże „Hanna” okazała się dziełem nie tylko na wskroś postmodernistycznym, ale także niezwykle oryginalnym i posiadającym własny charakter, którego najbardziej brakowało w dotychczasowej twórczości Anglika. Tutaj w końcu mamy ten pazur, jaki objawia się nie tylko poprzez stronę wizualną (rewelacyjne zdjęcia, montaż, scenografia), ale także w brzmieniu. Celem reżysera, co podkreślał w wielu wywiadach, było wplecenie efektów dźwiękowych do muzyki i vice versa. Współpraca z The Chemical Brothers zaczęła się więc wcześnie. Jeszcze przed rozpoczęciem zdjęć do filmu duet stworzył kilka utworów, które reżyser puszczał na planie, by aktorzy mogli wyczuć tempo i rytm sceny (podobny zabieg zastosował przy „Pokucie”). W postprodukcji natomiast, Wright wymieniał się z muzykami pomysłami co do poszczególnych scen, co chwila przycinając obraz pod ilustrację. To właśnie dzięki temu muzyka tak świetnie dynamizuje ekranowe wydarzenia, które zespolone są z nią w transowym wręcz rytmie. Wystarczy przytoczyć „Escape Wavefold” i „Escape 700” ze sceny ucieczki Hanny z siedziby CIA, czy też, towarzyszące potyczkom Erica z agentami „Bahnhof Rumble” i „Car Chase (Arp Worship)”.
Nie dziwi mnie jednak, że Rowlands i Simons tak dobrze wpasowali się w urbanistyczny charakter filmu, którego akcja w znacznej mierze rozgrywa się w scenerii miejskiej metropolii, ukazując przemysłowe budynki, brudne blokowiska, mury pokryte graffiti i klaustrofobiczne tunele. W końcu oni sami wywodzą się z takiego środowiska i tworzą „muzykę ulicy”. Elektroniczne, szorstkie dźwięki soundtracku dobrze oddają surowość i niebezpieczeństwo, jakie niesie ze sobą dla bohaterki przestrzeń wielkiego miasta. Jednak „Hanna” to także poniekąd baśniowa konwencja, starająca się pokazać nie tylko drapieżną ‘bestię’ w naturze dziewczyny, ale także i ‘piękną’ – niewinną, pozbawioną normalnego dzieciństwa, mającą marzenia i pragnącą bliskości istotę, a nie tylko genetycznie zmanipulowaną i wytrenowaną maszynę do zabijania. Tego w muzyce The Chemical Brothers jest już zdecydowanie za mało.
Ot, mamy naprawdę świetny temat „Hanna's Theme”, zamykający w klamrę cały album (lepszy chyba w końcowej odsłonie, z wokalem Stephanie Dosen) i… tyle. Więcej dziecięcego spojrzenia na świat w tej muzyce nie ma, chociaż pojawia się jeszcze druga, infantylna w duchu melodia – największy szlagier płyty, czyli „The Devil is in the Details”. Ten sielankowy temat jest doskonałym przykładem merytorycznego niedopatrzenia ze strony twórców filmu. Dla wywołania ciekawego kontrastu przypisano go ścigającemu Hannę mordercy, Issacsowi, który pogwizduje go sobie przy każdej okazji (warto wspomnieć, że Tom Hollander wcielający się w tę rolę znany jest ze swojego talentu w tej kwestii – gwizdał także na ślubie Wrighta). Ale czy nie lepiej byłoby, gdyby ilustrował on sceny, w których to Hanna spuszcza łomot swym oprawcom? Mielibyśmy nie tylko atrakcyjny dysonans, ale także trafne ukazanie tego, jak przemoc jest przez nią z jednej strony traktowana nierealnie, a z drugiej… dziecinnie prosto przyswajalna. Zamiast jednak na emocjonalnej wiarygodności, skupiono się na czystej efektywności oddziaływania muzyki w filmie. Trochę szkoda, że nie zostało to lepiej przemyślane, ciężko jednak określić, czy wina leży po stronie muzyków, czy reżysera.
Abstrahując od tej subiektywnej analizy, należy uczciwie przyznać, że melodia ta jest z pewnością jednym z najbardziej pamiętnych tematów tego roku! To właśnie zawierające go „The Devil is in the Details” oraz „The Devil is in the Beats” są obok dwóch aranżacji „Hanna's Theme” najlepszymi momentami albumu. Przy czym ten drugi, to już popisowy numer tych Chemical Brothers, jakich uwielbiają miliony fanów. Obok niego postawić trzeba jeszcze dynamiczny „Container Park” ze świetnym, narastającym motywem. Oba utwory spokojnie mogłyby zasilić kolejny autorski album duetu. Wszystko, co znajdziemy na trackliście pomiędzy ww pozycjami już nie wzbudza jednoznacznie pozytywnych odczuć. Jest kilka utworów, którym wyraźnie brakuje pomysłu i kończą się szybciej, niż zdążą rozkręcić („Quayside Synthesis”, „The Sandman”, „Special Ops”, „Hanna vs. Marissa”), z kolei bytność innych wybaczyć można jedynie tym, że budują jakąś atmosferę („The Forest”, „Marissa Flashback”, „Interrogation/Lonesome Subway/Grimm’s House”). Są jednak i takie, których albumowa obecność jest kompletnie zbędna („Chalice 1”, „Map Sounds/Chalice 2”, „Sun Collapse”, „Isolated Howl”), bo skoro reżyser chciał łączyć muzykę z efektami dźwiękowymi, to po jakie licho wrzucać je, jako osobne ścieżki? Ta idea przyświecająca Wrightowi bardziej tu więc zaszkodziła, niż pomogła – zarówno jeśli chodzi o walory ilustracyjne, jak i przystępność wydawnictwa, które satysfakcjonuje jedynie przy mocno wybiórczym podejściu.
Są tacy, którzy wieszczą, że tego rodzaju prace są kolejnym krokiem w ewolucji muzyki filmowej. Osobiście mam nadzieję, że tak nie jest. Być może wynika to z przyzwyczajeń, ale ciężko nie zauważyć nieporównywalnie mniejszej emocjonalności partytur elektronicznych od orkiestrowych. Sample zwyczajnie nie są w stanie oddać takich emocji, co żywe nuty, ‘spłodzone’ przez instrumenty z ‘duszą’. A przecież, gdyby odnieść te słowa do tytułowej bohaterki, o tym mówi też film Wrighta. Nie miałbym jednak nic przeciwko, gdyby podobne, muzyczne ‘mutanty’ pokazywały się regularnie – w końcu zawsze to coś świeżego, intrygującego. Lecz dużo jeszcze wody musi w Wiśle upłynąć, nim będą one brane za coś więcej, niźli tylko eksperymenty. Ten z chemicznego laboratorium Joe Wrighta uważam za połowicznie udany.
Dla mnie po za pierwszym i ostatnim utworem, muzyka nie do słuchania. I podobnie mam nadzieję, że takie score’y to nie przyszłość muzyki filmowej.
Dobra recka, z którą w zasadzie mógłbym się zgodzić (poza może najazdem na użycie 'Devil is in the details’, któremu nie mam nic do zarzucenia). Jednakże samą muzykę cenię sobie nieco wyżej, głównie za to, że naprawdę rewelacyjnie wypada w filmie, z którym stanowi naprawdę zgrany, jedyny w swym rodzaju duet. Krążek faktycznie można było nieco lepiej zmontować, ale koniec końców daję mocną czwórkę.
Ciekawa muzyka do której dość długo się przekonywałem. Całości rzadko słucham, ale do wysoko ocenionych we wrażeniometrze kawałków zdarza się mi wracać dosyć często. W filmie też się sprawuje, szczególnie fajnie gra motyw „The Devil is in the Details” i jakby film był popularniejszy, to w mojej opinii temat ten miałby preferencje do stania się kultowym.