Kosmicznych przygód super herosów ciąg dalszy. Po trzech latach ekipa Guardiansów dalej strażnikuje galaktyce, o czym sequel ze stajni Marvela przekonuje nas już od pierwszych kadrów – tradycyjnie skąpanych w humorze oraz, co nie powinno dziwić, wielu chwytliwych nutach oldskulowych melodii. Pod koniec poprzedniego filmu, główny bohater serii – Peter Quill aka Star-Lord – włożył do swojego archaicznego odtwarzacza na taśmę, składankę z dopiskiem „Vol. 2”, która zapowiadała obie te rzeczy. Teraz możemy przekonać się na własne uszy, co dokładnie mieściło się na obu stronach kasety magnetofonowej, która znów zdobi okładkę songtracku.
Raz jeszcze przodują tu hity z "dawnych" lat – głównie 60. i 70. poprzedniego stulecia – gatunkowo rozbijające się o brzmienia popowo-rockowo-dyskotekowe. Ponownie część z nich została odpowiednio wykorzystana w filmie, aczkolwiek tym razem, jak na sequel przystało, ich znaczenie oraz przekaz solidnie spotęgowano, zwielokrotniono. Co za tym idzie, całościowo jest to składanka bardziej dojrzała, lepiej przemyślany miks piosenek, które sporo zyskują po seansie.
Zdecydowanie najważniejszym fabularnie przebojem jest romantyczne „Brandy (You're a Fine Girl)” grupy Looking Glass, stanowiące dość kluczowy element historii. Sama w sobie również należy do najlepszych utworów na albumie. Jej "męskim" odpowiednikiem jest nastrojowa ballada Cata Stevensa „Father and Son”, również wydatnie zaznaczająca swoją obecność na dużym ekranie, ładnie komentująca i podkreślająca emocje danych scen. Cała reszta towarzystwa jest już bardziej (nie)zwykłym umilaczem czasu – lepiej lub gorzej dopasowaną do poszczególnych wydarzeń "tapetą". Sporo tu jednak dobra, a o spadek jakości absolutnie nie ma co się obawiać.
Zresztą również pod względem spójności „Guardians of the Galaxy: Awesome Mix, Vol. 2” – bo tak brzmi pełny tytuł wydawnictwa – wydaje się odrobinę górować na poprzednią płytą, z którą wszak znakomicie się uzupełnia. Tym trudniej jest zatem odsiać te absolutnie najlepsze perełki, których odbiór i tak zależeć będzie ostatecznie od osobistych preferencji odbiorcy. Z pewnością jednak do highlightów krążka na linii muzyka-film zaliczyć można przyjemne „Wham Bam Shang-A-Lang”, relaksujące (acz odrobinę przesłodzone) „My Sweet Lord” czy też słynne „Mr. Blue Sky”, które rewelacyjnie wybrzmiewa w czołówce, a które znać możemy także z soundtracku do „Eternal Sunshine of the Spotless Mind”.
Na tym tle blado wypada jedynie stworzony na potrzeby filmu kawałek, w którego powstaniu uczestniczył przeżywający ostatnio drugą młodość w popkulturze David Hasselhoff. Jego „Guardians Inferno” stworzone wespół z The Sneepers pojawia się jedynie na napisach końcowych i jest niczym więcej jak swoistym, uroczym żartem twórców. Co ciekawe on też ma swoje ujście w fabule. Niemniej w porównaniu z całą resztą piosenek brzmi nazbyt… sztucznie. Jest przestylizowany i tak, jak niektóre gagi scenariuszowe, wydaje się być wręcz wymuszony. Nie ma więc specjalnie szans, by na dłużej zagrzać miejsce w naszym sercu. Szczęśliwie to jedyna rysa na diamencie jakim jest muzyka ze „Strażników Galaktyki vol. 2”.
Złego słowa nie da się bowiem także napisać o ilustracji Tylera Batesa, któremu powrót do tego świata z pewnością nie zaszkodził. Chociaż ten kontrowersyjny kompozytor został z jednej strony bardziej ograniczony przez utwory źródłowe, to i tak udało mu się stworzyć trochę lepszy score niż poprzednio. Przede wszystkim jego praca brzmi teraz zwyczajnie ciekawiej, wypełniona jest też bardziej charakterystycznymi tematami, którym nie brakuje przepychu, mocy, głębi.
Bates od samego początku wydatnie korzysta z dobrodziejstw pełnej orkiestry i potężnych chórów („vs The Abilisk”, „Space Chase”, „Ego”, „Kraglin and Drax”…). Nie zawsze udaje mu się co prawda w podobnych fragmentach uciec od współczesnych bolączek głośnej i mało oryginalnej muzyki akcji na jedno kopyto, lecz w porównaniu z częścią pierwszą jego nuty mają w sobie więcej nerwu, polotu, a w końcu także i ducha.
Ten ostatni daje o sobie znać zwłaszcza w liryce, której z uwagi na mocno "rodzinną" naturę całej produkcji nie brakuje. Przykładowe „The Mantis Touch”, „Family History” lub „A Total Hasselhoff” nie zapiszą się raczej złotymi nutami w annałach gatunku, niemniej dobrze wywiązują się ze swojej roli, stanowią przyjemne słuchowisko i stosownie różnicują tę ścieżkę dźwiękową. Bates nie boi się w niej dodatkowo eksperymentować z brzmieniem, acz czyni to w bardzo przystępny i zarazem dość ostrożny, nienachalny sposób (warty uwagi jest chociażby zaskakująco szpiegowski sznyt w „Groot Expectations”).
Z całą pewnością muzyce służy także atrakcyjna forma wydania, bowiem score ten jest krótszy od swojego poprzednika o ponad dwadzieścia minut (jak na ironię soundtrack trwa tym razem… dziesięć minut dłużej). Na album dostały się zatem same konkretne kawałki ilustracji Batesa i próżno szukać wśród nich rzeczy całkowicie zbędnych, takich naprawdę pustych przerywników, które automatycznie pomijałoby się na trackliście. Niemal każdy motyw potrafi zaoferować coś od siebie. I nawet jeśli pozornie nie wyróżnia się z szeregu lub wypada mniej efektownie od pozostałych, to dobrze się z nimi uzupełnia, tworząc nad wyraz solidne, emocjonujące i zapadające w pamięć doznanie, które może porwać także bez znajomości kontekstu.
Ostatecznie „Guardians of the Galaxy Vol. 2” są jak najbardziej udaną kontynuacją w tej części uniwersum Marvela oraz, a może nawet przede wszystkim, doskonałą rozrywką samą w sobie (nie tylko pod względem muzycznym). Te trzy odrębne elementy – soundtrack z piosenkami, score Tylera Batesa oraz film Jamesa Gunna – tworzą w pełni zgraną ekipę składającą się na bezdyskusyjny hit sezonu. Tak razem, jak i osobno można jedynie „Strażników…” polecać.
Dobry, równy album, którego chce się słuchać i świetnie wypada w filmie oraz zgrabny i konkretny symfoniczny score, Strażnicy po raz kolejny doczekali się świetnej muzycznej oprawy.
Tak, tak ,TAK! Sequel na jaki warto było czekać – tak filmowy jak i muzyczny.