Rasizm w kinie amerykańskim był już przedstawiany tyle razy, że trudno wymyślić coś nowego i ciekawego w tej materii. Ale filmowcy potrafią nie raz zaskoczyć, co pokazuje „Green Book”, czyli najnowszy film Petera Farrelly’ego. Jest to kino drogi, w którym uczestniczą drobny, włoski chłopak z ferajny (Viggo Mortensen) oraz czarnoskóry mistrz fortepianu, dr Shirley (Mahershala Ali). Ten pierwszy wiezie tego drugiego przez głębokie Południe, zaś tytułowa książka to spis hoteli i restauracji bezpiecznych dla Afro-Amerykanów (chyba tak się teraz mówi, prawda?). Ostatecznie wyszedł feel-good movie, ale bez przesadnego manipulowania czy stosowania emocjonalnego szantażu, za to ze świetnym aktorstwem oraz klimatem lat 60.
Ten klimat został osiągnięty m.in. dzięki ścieżce dźwiękowej. I nie chodzi tylko o dobrane piosenki z tego okresu (o nich potem), ale o pracę pianisty Krisa Bowersa. Maestro został zatrudniony jeszcze przed rozpoczęciem zdjęć do dodatkowego zadania: miał nauczyć Aliego gry na fortepianie. I na ekranie widać, że nie ma tutaj markowania czy stosowania montażowych sztuczek, by zamaskować, iż to nie aktor gra na instrumencie. To zadanie zostało wykonane wzorowo.
Sam score to niemal klasyczny jazz, okraszony małą orkiestrą. Pozornie może wydawać się pozbawiony jakiejkolwiek bazy tematycznej oraz być niejako tłem dla całej podróży. I ta muzyka ma swoje różne oblicza: od delikatnych, zwiewnych fragmencików („Dr Shirley’s Luggage” czy „Field Workers”) przez rozpędzone popisy aż po bardziej liryczne, trzymające za serce fragmenty w rodzaju „Dear Dolores” (piękne smyczki i harfa w tle) czy składający się ze sklejonych urywków „Vacation Without Aggragation”.
Są też bardziej dramatyczne, wręcz niepokojące momenty, które muszą się pojawić w takiej podróży. Intensywne solo skrzypiec na początku „Makeup for Wounds / It’s a Complicated World”, lekko podniosłe „Governor on the Line” czy dość oniryczne „Need Some Sleep”, a w finale serwowany spory ładunek ciepła za pomocą harfy („Thank You for the Letters”). Niby nic wielkiego, a cieszy.
Jest jeszcze trzecia grupa utworów, czyli kompozycje Dona Shirleya przearanżowane i niejako odtwarzane przez maestro. Grane przez trio fortepian/wiolonczela/kontrabas. Do tego nurtu wliczają się m.in. „Water Boys”, „Lullaby of Birdland” oraz „The Lonesome Road”, choć ten ostatni dorzuca do składu także organy Hammonda. Są to kompozycje wykonywane przez maestro podczas koncertów na trasie, choć czasem pojawiają się też krótkie przerywniki (niemal radosne, wręcz folkowe „Happy Talk”) czy popisy pianistyczne („Blue Skies”).
No i muzyka źródłowa, czyli mieszanka popu, jazzu i rock’n’rolla z epoki. O dziwo, są to utwory troszkę mniej znane (w każdym razie mniej znane mi), co zasługuje na uznanie. Te utwory przewijają się w tle lub dochodzą z radia samochodu. Wyjątkami od tej reguły są: otwierające całość big bandowy „That Old Black Magic”, występ Shirleya w jakiejś podrzędnej knajpie („Let’s Roll” oraz „Backwood Blues”) czy wykorzystane na napisach końcowych „The Lonesome Road”. Ten zbiór tworzy bardzo nostalgiczny, spójny klimat, zaś wiele numerów będziecie nucić długo po seansie.
Muzyka do „Green Book” jest taka sama jak film – bardzo sympatyczna, ciepła i przyjemna dla ucha. Przyznaję, że nie znałem dorobku ani Bowersa, ani Shirleya i obydwaj panowie zasługują na bliższe poznanie. I za tą niezwykłą atmosferę oraz za szeroką, pozbawioną zgrzytów paletę barw muzycznych, daję czwóreczkę. Do słuchania w aucie podczas podróży będzie w sam raz.
0 komentarzy