Blady świt, nastrojowe ujęcie angielskich bagnisk. Z głośników dobiega mroczny podkład, który nieodparcie sugeruje nadciągającą serię dramatycznych wydarzeń. Po chwili uniesie się nad nim nastrojowy temat na obój, którego smutne piękno wspaniale koresponduje z szarym krajobrazem. Wtem pojawia się postać, to młody chłopak gdzieś biegnie. Muzyka natychmiast się do tego dostosowuje – „bumbumbum” kwituje pośpieszny akompaniament. Zaraz… „Bumbumbum”? Nie energiczne wejście smyczków? Nie zadyszka na flet? Otóż nie, Pipowi (gdyż to właśnie on biegnie) towarzyszy syntetyczne pulsowanie.
Na tym nie kończą się niespodzianki. Ot, choćby drugie na płycie „The Ride to Satis House” – znów urokliwy, ale bardziej swobodny obój, do którego dołączają żwawe i barwne perkusyjne „przeszkadzajki” oraz ciepłe, łagodne oddechy smyczków. Brzmi znajomo? Pewnie, można byłoby pomyśleć, że Richard Hartley jest wiernym uczniem Thomasa Newmana, gdyby nie fakt, iż jest od niego o ponad dekadę starszy. „Wielkie nadzieje” pełne są jednak ewidentnych newmanizmów – zwłaszcza w momentach pogodnych, pełnych nadziei, gdzie potrzebna jest tak charakterystyczna dla tego twórcy empatia, oraz w przygaszonych partiach fortepianu.
Pewnym zaskoczeniem są skojarzenia właśnie z tym kompozytorem. Co prawda Hartley nawiązuje do Newmana z czasów jego największej świetności, gdy chętniej niż dziś stawiał na melodyjność i bliższy był tradycyjnemu podejściu do muzyki filmowej. Jednakże nie stanowi on pierwszego skojarzenia, gdy myśli się o adaptacji szacownej prozy Charlesa Dickensa. Mistrz kostiumowego kina Dario Marianelli, czy wciąż niedościgle brytyjski Patrick Doyle – to wypracowanego przez nich stylu raczej się spodziewa. Hartley idzie wbrew tym oczekiwaniom i wybiera drogę może mniej oczywistą, ale chyba bardziej nowoczesną.
Ukłony w stronę epoki, w czasie której ma miejsce akcja, są sporadyczne i bardzo subtelne. Czasem odezwie się klawesyn („Return to Satis House”), mignie nawiązanie do George’a Fridericha Händla („With Great Expectations”). Regułą jest jednak ucieczka od przeszłości, próba włożenia w przykurzoną konwencję nieco świeżości. Stąd decyzje ryzykowne, jak wyraźnie post-zimmerowska niemal muzyka akcji, ze zdecydowaną warstwą perkusyjną i miarowymi akcentami instrumentów dętych („Surveillance”). Oczywiście konwencja wdziera się, gdzie tylko może, chociażby w najbardziej dramatycznych momentach, podsuwając rozdzierający temat na smyczki („You’re Part of Me”), lecz zdecydowanie nie nadaje tonu.
Pod względem tematycznym zresztą, „Wielkie nadzieje” bronią się na ogół bardzo dobrze. Poszczególnych melodii jest dużo, inteligentnie dopasowano je do postaci i wątków, z biegiem fabuły ciekawie się przeplatają, a co najważniejsze zapadają w pamięć. Od owej pierwszej sceny, gdzie temat na samotny obój (to zdecydowanie instrument numer jeden kompozycji) wyśmienicie współgra z pejzażem angielskiej wsi, muzyki po prostu nie da się przeoczyć. Jest wyrazista i ostra. Zdecydowanie na korzyść działa tu ucieczka od pełnych, symfonicznych brzmień, które zwykle rozlewają się po tego typu produkcjach niczym ciepła pierzyna. Hartley woli akcenty pojedynczych instrumentów, bardziej przejrzyste dźwięki kreowane przez niewielką grupę muzyków, wbijające się w filmową akcję jak stal.
Słuchanie płyty ze ścieżką dźwiękową nieco ten efekt osłabia. Znacznie mocniej dają o sobie znać skojarzenia z Newmanem (niemal natrętne, podczas gdy w trakcie seansu prawie niezauważalne), bez obrazu mniej efektownie prezentują się tematy. Objawia się ogólna wtórność środków. Świeżość polega na tym, że towarzyszą wystawnej, kostiumowej produkcji – nie czyni ich to jednak świeżymi samymi w sobie. Wszystko już gdzieś było, a to w filmach sensacyjnych („Stealing the Vittles”), a to w skromnych, współczesnych dramatach („God Bless You, Pip”).
Należy przy tym docenić, iż Richard Hartley podszedł do tak ogranej konwencji, którą większość kompozytorów potraktowałaby pewnie bezrefleksyjne, z pomysłem i werwą. Film zdecydowanie na tym wygrał. Muzyka dodała mu rzutkości, nowoczesności, charakteru. Kompozytor nie wykazał się tu może indywidualnym stylem, ale umiejętnie rozegrał pomysły już wypracowane, pokazując jakże odmienne i ciekawe dla nich zastosowanie. Nawet za kopiowanie Newmana można go rozgrzeszyć. Urocze partie oboju kojarzą się z „Aniołami w Ameryce” i „Skrawkami życia”, a to dobre skojarzenia, zwłaszcza, że Newman już tak właściwie nie pisze.
0 komentarzy