Barokowa oprawa „Wielkiego piękna” kontrastuje z wdzięczną prostotą opowiadanej tam historii. Główny bohater, Jep, rozlicza się ze swoim życiem próżniaka, ale temu intymnemu procesowi towarzyszą ekstrawaganckie okoliczności, pełna rozmachu sceneria Rzymu i urok sennego marzenia. Twórcom filmu nie udałoby się rzecz jasna wywołać tak sugestywnego efektu bez doskonale dobranej muzyki.
Zasadniczo ścieżka dźwiękowa do „Wielkiego piękna” stanowi miszmasz utworów o najrozmaitszej proweniencji. Znajdują się tu i nowoczesne, klubowe dźwięki, i religijne pieśni, i pop, i liryczne wyjątki z klasyki. Ten eklektyczny zestaw usprawiedliwia wystudiowane dziwactwo filmu, ale też wielość symboli – religijnych, kulturowych, erotycznych – splecionych w efektownym i lekko snobistycznym uścisku.
Bogactwo muzycznej oprawy producenci zaprezentowali na długim, dwupłytowym wydaniu. Wydając tak obszerny materiał, trzeba mieć dobry pomysł. W przeciwnym razie powstaje nudne, chaotyczne monstrum, niezależnie od tego, jak muzyka wypadała w filmie. Na szczęście „Wielkie piękno” stanowi przykład wyśmienicie skonstruowanego soundtracku. Hollywoodzcy producenci mogliby się na jego przykładzie wiele nauczyć.
Pierwsza płyta zabiera słuchacza w sferę sacrum. Do pewnego stopnia większość utworów ma bardzo podobną budowę – wyrazistą warstwę wokalną i wyciszony akompaniament. Nie wszystkie w istocie odnoszą się do religii, ale nastrój niemal mistycznego uniesienia dominuje na krążku. Aby jednak nie stał się zbyt męczący w swej wzniosłości, pojawia się element równowagi. Oryginalne kompozycje Lele Marchitellego dodają trochę lirycznego spokoju, ciepłego, bliskiego romantyzmu.
Jeżeli komuś dusza nie uniesie się ani o centymetr podczas słuchania choćby „Dies Irae” Zbigniewa Preisnera, ani nie ukoją go czułe smyczki Marchitellego, niech spróbuje nie dać się porwać „The Beatitudes” Władimira Martynowa w brawurowym wykonaniu Kronos Quartet. Tytuł utworu ma jednoznacznie religijne konotacje (znaczy dokładnie „błogosławieństwa”), ale bliższy pozostaje oryginalnej ilustracji w swojej rozczulającej łagodności, tęsknej marzycielskości. Jego oparta na wariacjach jednego motywu struktura tworzy niejako obraz spirali pamięci, która powraca uparcie do tych samych momentów, nabierających przy tym coraz to innego smaku. Nie dziwi, że właśnie „The Beatitudes” stało się wiodącym tematem filmu. Nie tylko doskonale wpisuje się w jego żarliwie nostalgiczny nastrój, ale niejako go uzasadnia. Muzyka najlepiej ze sztuk potrafi oddać tęsknotę za nieistniejącym.
Druga płyta przynosi z początku diametralną zmianę nastroju. Uderza muzyką klubową. Nie można było tego uniknąć, skoro jedna z początkowych sekwencji filmu to długa i fantastycznie sfilmowana podróż po urodzinowym przyjęciu Jepa. Proszę jednak zauważyć, jak gładko ścieżka dźwiękowa przepływa z tych rejonów, przez wyciszoną elektronikę, ku popowym balladom. Następnie skręca w stronę łagodnej muzyki ilustracyjnej, zahacza o jazz, latynoskie klimaty, by powrócić na klubowy parkiet. Słuchacz dostaje więc kalejdoskop stylów i konwencji, ale tak zmyślnie zmontowany, że nie ma mowy o żadnych estetycznych zgrzytach.
W tę zmienność dobrze wpisuje się, silniej reprezentowany niż na pierwszej płycie, Lele Marchitelli. Poza sentymentalną liryką prezentuje też lżejsze gitarowe „Settembre non comincia”, zaprasza do rumby za pomocą „Color My World”, wreszcie odpowiada za jazzową końcówkę ścieżki dźwiękowej. Muzyka oryginalna może nie zaznacza się mocno w obrazie, ale stanowi pomost między różnymi stylami. Na płycie zresztą prezentuje się dobrze sama w sobie.
Potrzeba było jednak sporego wysiłku i dużo dobrego smaku, by sklecić tego rodzaju wydawnictwo. Nie tylko właściwie podzielono bogaty materiał między dwie płyty, ale też uporządkowano każdą z nich. Dzięki temu powstała muzyczna propozycja, która zachwyci nie tylko miłośników filmu. Każdy może się udać w tę wysmakowaną podróż przez świętości, zabawę, romantyzm i nostalgię. Jest to podróż długa, barwna, pełna wzruszeń i zapadających w pamięć momentów. Co zaś może najważniejsze, od początku skrzy się też marzeniem o powrocie.
Odpadłem już przy pierwszym krążku – artyzm i wielka klasyka aż do zarzygania, a wieje nudą tak, że aż mi pokój przewietrzyło. Nie wiem, może w filmie wypada to lepiej, ale płytowo jest to pozycja dla tych, co mają 2,5 godziny na zbyciu dla medytacji, by nie powiedzieć wprost, że snu.
Coż, nie wszyscy potrafią słuchać klasykę 😀
Daruj sobie przytyki, o wielki znawco, obrażony za personalne noty dla „wielkich” 😛 Tu przede wszystkim nie chodzi o klasykę samą w sobie (bo część z tych utworów jest naprawdę ładna, część znam, a część… nie jest klasyką), ale o konstrukcję soundtracku i jego atrakcyjność oraz wrażenie, jakie wywołuje – w końcu ileż można przynudzać (a to wszak połowa wydania dopiero!)? Zresztą być może jeszcze zmienię zdanie po seansie
Soundtrack jest fantastyczny! Jeśli kogoś znudził proponuję posłuchać Margarety albo Bednarka. Na płytach jest pięknie…koniec, kropka! Btw inteligentni podobno się nie nudzą, a już na pewno swym nudnym odbiorem nie zanudzają innych. Koleś raz się poczuł znudzony i siada do opinii. Plus za to, iż może zmieni jeszcze zdanie (y). Oby, bo to fantastyczna muzyka fillmowa i zasługuje na coś więcejj