Clint Eastwood – kultowy aktor, wybitny reżyser, koneser jazzu i stosunkowo od niedawna kompozytor muzyki filmowej to temat na szerokie, wielowątkowe opracowanie. Zwłaszcza, że w każdej z dziedzin, jakiej się podejmuje pozostawia swój charakterystyczny rys: surowość środków i twórczy minimalizm. Nie inaczej jest w przypadku "Grace odeszła", jedynego filmu, nie wyreżyserowanego przez niego, który może się pochwalić napisaną przez Eastwooda muzyką. Ten skromny, niezależny dramat odniósł duży sukces na festiwalu w Sundance i chociaż trudno tu mówić o komercyjnym powodzeniu, przebił się do świadomości widzów, świadcząc o dobrym poziomie amerykańskiego kina niezależnego. Duża w tym zasługa Eastwooda, gdyż jego muzyka i napisana przezeń piosenka sięgnęła nominacji do Złotego Globu, zwracając tym samym uwagę na sam tytuł.
Trudno nie odnieść wrażenia, iż wielki reżyser był stworzony do napisania muzyki do tego filmu. Wypracowany przez niego, pełen prostoty i empatii styl, doskonale pasował do wzruszającego, smutnego, ale i krzepiącego kina drogi, o przejrzystej, prostej konstrukcji i grającego, z dużym powodzeniem, na najprostszych emocjach widza.
Eastwood nie jest kompozytorem poszukującym nowych rozwiązań brzmieniowych, sięga po sprawdzone pomysły i instrumentarium. Nie jest to wada, zważywszy na rodzaj filmów, do jakich pisze muzykę i niezwykłą zdolność pisania łagodnych, empatycznych tematów. Otwierająca płytę piosenka w wykonaniu Jamiego Culluma oparta na motywie głównym, to właśnie przykład tego rodzaju melodii – ciepłej, wpadającej w ucho, prostej, granej jedynie na fortepianie. Nie da się przy tym ukryć, że podobnie jak w przypadku innych ścieżek Eastwooda, jest to jedyny tak rozbudowany i wpadający w pamięć temat na ścieżce. Wraca on jeszcze wielokrotnie grany przeważnie na fortepianie, ale także na gitarze czy trąbce, czasem w towarzystwie wznoszących się i opadających smyczków. Między jej kolejnymi odsłonami panują już mniej urokliwe fragmenty, lecz także i w nich można odkryć kilka smaczków.
"Driving", numer dwa na płycie, to właściwie dwa tematy w jednym. Najpierw odzywa się rytmiczna gitara w kontrapunkcie z delikatnym fortepianem, kreśląc niezwykle, jak na tę płytę, pozytywny nastrój, następnie pozostaje już tylko samotna gitara z już zupełnie inną melodią, którą po chwili przejmuje fortepian. Niezwykłe jest, jak za pomocą, można by rzec, prostackich rozwiązań Eastwoodowi udało się oddać nastrój udawanej beztroski, z czającym się podskórnie smutkiem, towarzyszący bohaterom w czasie podróży. Pierwsza część utworu powraca w "Let’s do it", by oddać następnie pole, cichej granej na niskich rejestrach gitarze w czymś, co można nazwać "tematycznym underscorem". Pojawia się bowiem coś na kształt melodii, a na potrzeby ścieżki i filmu, można by to nawet nazwać "tematem rozterek bohatera", zważywszy jednak na typowo ilustracyjną funkcję i melodyczne (celowe) niedopracowanie, trudno tu mówić o pełnoprawnym temacie. Pewną odmianę stanowi także "Grace" z solową gitarą z delikatnym posmakiem country. Ciekawa, sprawiająca wrażenie improwizacji z zaledwie echem głównego motywu, dość żwawa melodia pod koniec powraca jednak do utartej ścieżki tematycznej.
Ścieżkę zamykają dwie piosenki, niezłe, ale zupełnie zbędne. Trzeba bowiem sobie uświadomić, że Eastwood – kompozytor to przede wszystkim konstruktor nastroju i mimo pewnej jednostajności wszystkie jego ścieżki bronią się specyficznym, smutnym, ale nie uciekającym w beznadzieję charakterem. Dlatego właśnie ocenianie jego ścieżek sprawia pewien problem. Pod względem tematyki, orkiestracji, wszechstronności pozostaje on w tyle za hollywoodzkimi wyjadaczami w rodzaju chociażby Jamesa Hornera, czy Jamesa Newtona Howarda. Pewnego rodzaju filmy (jak chociażby jego własne) stawiają jednak na muzyczne minimum ("Rzeka tajemnic" aż do napisów końcowych nie ma muzyki w ogóle), budowanie emocjonalnej jedności wszystkich środków wyrazu. Eastwood ze swoim stylem pasuje do tego rodzaju dzieł jak mało który kompozytor. Nie można mu też odmówić umiejętności pisania wpadających w pamięć, wzruszających tematów. Motyw z "Grace odeszła" jest przy tym jednym z najlepszych w jego karierze.
Chociaż zatem Eastwood nie wykracza poza znane sobie rewiry, jego muzyka swoją prostotą i skromnością wyróżnia się pośród dzieł innych kompozytorów. Zgodzę się z zarzutem monotonni, "Grace odeszła" jest jednak płytą, która pozostawia miłe wspomnienia i wraca się do niej z przyjemnością, ma w sobie bowiem emocjonalną siłę, której nie sposób przecenić.
0 komentarzy