Kolejne dziesięć odcinków batalii o Westeros za nami. Jeszcze jeden rok zleciał jak ze smoka ogniem strzelił. „Another season, another reason for makin' whoopee.” – jak śpiewała swego czasu Michelle Pfeiffer we „Wspaniałych Braciach Baker”. Zima nadeszła, następne postaci gryzą piach, podczas gdy inne urosły w siłę – dzieje się i jest co celebrować. O dziwo jest również czym świętować, gdyż jedną z rzeczy jaka autentycznie przykuwa uwagę w sezonie szóstym jest ścieżka dźwiękowa Ramina Djawadiego.
Nie, to nie żart nadwornego błazna. Bard jak nigdy wcześniej zaserwował nam de facto atrakcyjną, ekscytującą muzykę. Pracę bogatą w tematy i istotnie dobre melodie. Nuty, które na ekranie w końcu się zaznaczają, są odpowiednio wyeksponowane, bez problemu rozwijają się i wybrzmiewają. Jakby tego było mało, Djawadi napisał tej muzyki naprawdę dużo, czego dowodem sięgające aż półtorej godziny i uzupełnione licznymi bonusami wydanie WaterTower, na którym znajdziemy aż 26 utworów.
Już w pierwszym – legendarnym temacie głównym – słychać drobną poprawę w serwowaniu kolejnych dźwięków. Znany dobrze wszystkim motyw brzmi jakoś lepiej, wydaje się bardziej przejrzysty, być może nawet wydatniej zaaranżowany, czuć w nim rozmach, plastyczność. Kompozytor znacznie częściej odwołuje się też do niego w innych melodiach (wliczając w to całkiem dobrą aranżację w „Winter Has Come”). A te nie raz potrafią zaskoczyć – czy to obraną stylistyką, głębią wyrazu lub zwyczajnie technicznym dopracowaniem.
Zmiany te sprawiają, że w głowach zwykłych śmiertelników samoistnie zaczyna kołatać myśl, czy aby wyszydzany do tej pory przez krytykę minstrel nie przygruchał sobie jakichś pomagierów, albo i nawet nie wysłużył duchami, które odwaliły za niego całą robotę. Szczególnie, że niektóre fragmenty utrzymane są w tak odmiennym klimacie, iż wydają się wręcz nie przystawać do wypracowanej przez lata, zimnej faktury ilustracji. Słychać to zwłaszcza w najdłuższym tutaj, opisującym prolog finałowego epizodu kawałku „Light of the Seven” (oraz poniekąd w będącym jego uzupełnieniem „Hear Me Roar”), którego minimalistyczne dźwięki fortepianu i wyjątkowa, narastająca atmosfera wydają się wzięte z repertuaru Glassa, Nymana bądź Richtera.
Action score natomiast – mimo iż dalej w większości dość sztampowy, trochę na jedno kopyto – potrafi przywdziać otoczkę przygód Jasona Bourne’a („A Painless Death”). Choć tu akurat trudno się dziwić, skoro i na ekranie dochodzi do podobnych kuriozów. Atrakcji zatem co nie miara, kompozytor nie boi się też różnorakich eksperymentów dźwiękowych. Lecz nie zawsze idą one w parze z narzuconą wcześniej jednolitością muzyki, przez co zdają się być po prostu wyrwane z innego świata. Ale same w sobie ciekawe.
Maestro zdecydowanie najlepiej wychodzą przy tym wszelkie tematy chóralne, których prawdziwym ukoronowaniem epickie, wieńczące podstawowy materiał „The Winds of Winter” – kto wie czy nie najlepszy z dotychczas stworzonych na potrzeby Siedmiu Królestw. Acz niewiele gorsze wrażenie sprawiają „Blood of My Blood”, „Reign” i „Khaleesi” – wszystkie, jakże by inaczej, dotyczące Matki Smoków, której już nie raz Djawadi z sukcesem starał się przypodobać, wzorem panów srebrnego ekranu wynosząc ją ku gwiazdom.
Ciekawa jest jeszcze i liryka, w której skrywa się chyba najwięcej przyjemnych detali. Dowodem na to niezwykle ciepłe i sympatyczne „Needle”, w którym przewodzi mandolina oraz stojące na przeciwległym biegunie, posępne „The Red Woman”, które w samej dopiero końcówce nabiera chwytliwego rozpędu. Bardzo zgrabnie zresztą spokojniejsze melodie spajają się z tymi bardziej żywiołowymi, drapieżnymi motywami, niekoniecznie akcji. Taki jest casus zarówno „Bastard”, które kończy przejmująca gra smyczków, generalnie niezbyt miłego dla uszu, zwłaszcza na początku „Let's Play a Game”, jak i osławionego „Hold the Door” – aczkolwiek ten ostatni nie do końca sprawdza się bez kontekstu.
Rzecz jasna dalej trafimy tu na nieco zbędnych utworów, mało inspirującą tapetę – tym razem jednakże zaskakująco nie pustą („Maester”). Można czepiać się ogólnej anonimowości wspomnianego action score’u, narzekać na zbędne w sumie utwory bonusowe, które niewiele wnoszą do całości, bezwstydnie wydłużając i tak już przytłaczający czas trwania soundtracku oraz wytykać palcami zbyt częsty recycling tematu głównego. Można, ale po co?
Djawadi w końcu spełnił wszak pokładane w nim nadzieje, zabił klina krzykaczom. Sprawił, że serial nabrał życia i barw, których dotychczas odrobinę mu brakowało. Zrobił to, co powinien zrobić już dawno temu – napisał imponującą zarówno różnorodnością, jak przepychem, emocjonującą ilustrację, której chce się słuchać, i do której chce się wracać. Plebs skacze z radości, szlachta klaszcze do taktu, a włodarze HBO oraz sam zainteresowany oddychają z ulgą. Ino psy, zdezorientowane takim obrotem spraw, przekrzywiają łby z pretensjami w ich zestresowanych oczach, pytając w duchu: dlaczego tak późno…?
0 komentarzy