Quo vadis, Ramin? Quid agis? Que pasa? – takie oto pytania przetaczały się przez wszystkie wioski i dwory, stąd aż do Doliny Krzemowej, poprzedniej i jeszcze wcześniejszej zimy. Miało być łamanie kołem, a w ruch pójść miały bicze – wszystko za karygodne przygrywki do pierwszego sezonu popularnej telenoweli spod znaku magii i miecza (tudzież lodu i ognia). Cudem jednak, ich autor – niesławny jegomość Djawadi, Raminem na co dzień zwany – głowę i zdrowie zachował. Po trosze dzięki znacznie lepszej prezentacji w drugiej odsłonie przygód Starków, Lannisterów i innych wielkich rodów z Westeros. Acz i wtedy poziom jakoś drastycznie w górę nie skoczył, to jednak muzykowi udało się wyjść z całej sytuacji obronną nutą, mimo iż najbardziej porywały te, nie będące jego autorstwa.
Dziś, kiedy trzecia seria dawno za nami, a na horyzoncie majaczy niebezpiecznie następna zima, osąd wydać już można. Lecz nie zadowoli on ani plebsu, ani tym bardziej włodarzy, którzy na Djawadiego postawili – zwłaszcza, że przybyły z dalekiego wschodu minstrel wciąż ma przed sobą szansę na coś większego, gdyż „Gra o Tron” zdaje się dopiero rozkręcać. Póki co trzyma jednak dobre pomysły wszelakie na później, albo też i zwyczajnie jest ich pozbawiony. Tak przynajmniej insynuuje kolejna płytka sygnowana jego podpisem, która, co ciekawe, wyszła już jednak pod innym szyldem. Czyżby poprzedni handlarz dźwięków przeraził się kiepskiej renomy? Cóż, miał ku temu powody…
Krążek z cieniem smoka na okładce, mimo dosadnych argumentów przeciwko dalszemu zatrudnieniu Ramina, posiada jednak te parę jasnych punktów, które pozwalają spojrzeć na jego twór nieco łaskawszym okiem. Czy jest to ilustracyjna wersja lannisterowego hymnu w „A Lannister Always Pays His Debts”, czy posępne, intrygujące i po części chóralne „Dracarys” (kontynuacja tematu Daenerys Targaryen z wcześniejszych epizodów), czy w końcu, również korzystające z dobrodziejstw ludzkiego głosu, „Dark Wings, Dark Words”, oferujące ciekawą aranżację tematu głównego – także zresztą tu obecnego i z sezonu na sezon dojrzewającego detalami – posiadają w sobie na pewno jakąś myśl i bynajmniej nie jest ona pusta. Znacznie więcej drewna przewija się w ich wykonaniu, ale tutaj do głosu dochodzi już bolesna dotkliwość współczesnej filmówki, połączona w dodatku z niewysokich lotów budżetem przedsięwzięcia i producenckimi kaprysami (czyt. brzmi to wszystko strasznie komputerowo i wali po uszach samplami).
Na tym tle wybijają się dwa momenty, z czego jeden na tyle pozytywnie, iż można by pomyśleć, że kompozytorowi dopomogli, mocno zirytowani jego dotychczasowym podejściem, Starzy lub Nowi Bogowie. Idzie rzecz jasna o epickie „Mhysa”, która pieśnią będąc raczej na cześć nowej „mamy” (tak zresztą należy tłumaczyć dane słowo), wieńczy z odpowiednim przytupem cały dotychczasowy serial (bo płytę już nie – tutaj dostajemy jeszcze amatorsko brzmiącą wersję tematu przewodniego na solową gitarę). Czyni to jednak o tyle dziwacznie, iż zarówno ona, jak i scena, którą ilustruje, nie przystoją stylistyce dotychczas obranej i całość przypomina bardziej wycięty materiał z „Gandhiego”, aniżeli ejcz-bi-owskie „Game of Thrones”. Nie ulega jednak wątpliwości, iż jakościowo bije ją na głowę, rękę i kawałek szynki.
Drugi taki moment, „The Bear and the Maiden Fair” – jak na ironię też śpiewany i jakże inny od reszty kompozycji – pochodzi z napisów końcowych odcinka o tymże tytule i jego rola w serialu jest jeszcze bardziej groteskowa. Ta wesoła, hard rockowa wersja tradycyjnej przyśpiewki Siedmiu Królestw, jest ni przypiął, ni wypiął, jak pięść do nosa, wół do karety, świni siodło, etc., itd. Ich autorem jest jednak grupa nowojorskich trubadurów o nazwie The Hold Steady, co pozwala sądzić, iż był to z góry narzucony fragment, przy którym Djawadi palców nie maczał. Niesmak jednak pozostaje, nawet jeśli to twór sam w sobie dość zabawny i rozrywkowy.
Na albumie znajdziemy także jeszcze jedną piosenkę, a raczej przyśpiewkę z odcinka piątego („Kissed by Fire”), „It's Always Summer Under the Sea”, w wyk. małej aktorki, Kerry Ingram, która wciela się w postać Shireen Baratheon. Można jednak o niej napisać jedynie, że istnieje i w sumie tyle. Podobnie można zresztą opiewać całą resztę płyty, bowiem muzyka nań zawarta niczym specjalnym się nie wyróżnia. Ot, czasem zostajemy porażeni toporną akcją, innym razem klimatyczną, lecz wybitnie tapetową przygrywką, ale nic z tego nie wynika, nic się nie rozwija. Niektóre z utworów mogą się podobać, jednak większość po prostu przemija w naszych głośnikach – częstokroć bezgłośnie, z reguły bezboleśnie, niemal zawsze bez wyrazu.
Tak zresztą sprawuje się owa partytura w serialu – wypełniając większość jego odcinków z obowiązku raczej, aniżeli z pasji, inspiracji, czy w końcu zwykłej potrzeby charakterystyki konkretnych postaci i wydarzeń. To muzyka płaska, bezbarwna, która – za wyjątkiem przytoczonych wyżej utworów – poprzez obranie minimum środków i ekspresji ledwie spełnia swą podstawową rolę. Przez trzy sezony szło się jednak przyzwyczaić do rzeczonego stylu i specyfiki kompozycji Ramina. A ponieważ wszystko wskazuje na to, że nadworny bard zostanie z nami przynajmniej na drugie tyle, to na wszelki wypadek radzę za wczasu schować gdzieś zwierzęta. Acz tym razem promyk nadziei mocno przebija się przez gęstniejące nad Westeros chmury, to nie ma sensu ich straszyć na zapas…
Dla A Lannister Always Pays His Debts warto. Właściwie dla jego drugiej połowy. I dla kilku przeciętniaków. Niestety Ramin jest już pewnie uwiązany do serialu przez motyw główny,
Pozdrowienia od Jamiego Lannistera i tyle w tym temacie 🙂