A jednak! Mimo dość średniego startu, „Galavant” oczarował swych odbiorców na tyle, że doczekał się drugiego sezonu. Jak na swoisty sequel przystało, wystawniejszego, z większym rozmachem, dużą ilością gościnnych występów gwiazd oraz zwiększonym natężeniem piosenek. Te ostatnie są przy tym chyba jeszcze lepsze, jak we wcześniejszej serii. Cieszy zatem, że i do drugiej wypuszczono soundtrack – dłuższy od poprzednika o całe pół godziny materiału, co z pewnością ucieszy każdego fana.
Płytę rozpoczyna „A New Season”, którego tytuł mówi wszystko, co chcielibyście wiedzieć o kontynuacji przygód naszego rozśpiewanego, brodatego herosa, ale baliście się zapytać. W typowy dla tego show sposób, spina obie odsłony odpowiednią klamerką – nawiązaniem do tytułowej piosenki przewodniej, którą zarazem stara się porzucić na poczet innych pomysłów (ta jednak wraca później w świetnym „Galavant Recap”, czyli szybkim podsumowaniu tego sezonu z odcinka 9). A tych, jak widać po trackliście, jest sporo – podobnie, jak i wykonawców.
A skoro już przy tym jesteśmy, to warto nadmienić, że Alanowi Menkenowi w tworzeniu muzyki przy obu sezonach pomagał Christopher Lennertz. Trudno jednak powiedzieć jak duży był jego wkład, bowiem twórca ten wymieniony jest jedynie podczas napisów początkowych serii, a na songtrackowych krążkach widnieje tylko w postaci osobnych podziękowań. Prawdopodobnie więc jego rola została ograniczona do skromnych additionali – nieinwazyjnego tła w przerwach między darciem ryja, niezauważalnej tapety, o której nie warto nawet wspominać.
Podobnie, jak w przypadku wcześniejszego krążka, tak i tu skupiono się na samych piosenkach. Jak już pisałem, całościowo zdają się być ciekawsze, niż te z sezonu pierwszego – więcej w nich humoru, zabawnych nawiązań i aluzji, takich tam… Niestety, więcej również fabuły. O ile w poprzednich ośmiu odcinkach piosenki były doskonałym uzupełnieniem akcji, przez które postaci wyrażały niejako siebie i swoje problemy, tak w kolejnych dziesięciu epizodach są już główną siłą nośną, górują nad dialogami i ‘normalnym’ przebiegiem zdarzeń. Ich podstawowa funkcja się nie zmienia, także polot i swoisty luz pozostają bez zmian, a i typowo wodewilowy rodowód zostaje utrzymany. Lecz zagęszczenie momentów śpiewanych sprawia, że stają się one bardziej złożone, a przez to również mogą wydać się odrobinę hermetyczne przeciętnemu odbiorcy.
Jeśli więc poprzedni album potrafił cieszyć uszy atrakcyjną uniwersalnością, bez problemu trafiając do osób nie zaznajomionych z serialem, a nawet potrafiący przekonać je do seansu, tak drugi skierowany jest już w większym stopniu do miłośników serialu, zdolnych cytować teksty na wyrywki i w trakcie snu. Piosenki bawią dalej w podobnym stopniu, niemniej tracą już zdecydowanie swój ładunek emocjonalny, jeśli nie zna się ich kontekstu. Potrafią również wydatnie zaspoilerować kolejne wydarzenia, więc lepiej nie podchodzić do nich przez obejrzeniem drugiej serii.
Nie zmienia to jednak faktu, że Menken i spółka raz jeszcze wykonali znakomitą robotę. Wszystko skrzy się rytmem, dowcipem i sarkazmem, często naigrywając się nie tylko z ekranowej historii i jej uczestników, co i samych twórców, a nawet i filmowej branży (ponownie „A New Season”, także „A Good Day to Die”). A czyni to w niezwykle urodziwy, nienachalny i pozbawiony grubiaństwa sposób – cytując jedną z piosenek pierwszego wydawnictwa, to prawdziwe Comedy Gold. W dodatku naznaczone przez takie znakomitości, jak Kylie Minogue, która błyszczy w bardzo charakterystycznym dla niej fragmencie („Off with His Shirt”, czyli wariacji na temat „Off with her head!” z „Alicji w Krainie Czarów”), znany z „Little Britain” Matt Lucas, Eddie Marsan w mocno nietypowym dla siebie występie („Goodbye”) i powracający w finale ku chwale komedii ‘dziwny’ Al Yankovic.
Nazwiska te, jak i ogólnie wysoki poziom wykonania podstawowej obsady (wśród której uwagę przyciąga jeszcze nowy, cudownie rudy narybek – Clare Foster jako Roberta), gwarantują ponownie dobrą zabawę. Aczkolwiek wspomniane głębsze zakorzenienie w fabule, okazjonalne wstawki czystego dialogu i zwykłe recytowanie do taktu (problem, który spokojnie rozwiązał by lepszy montaż) oraz dwukrotnie więcej utworów sprawia, iż blisko godzina grania potrafi odrobinę znużyć. Płyta nie wchodzi już tak gładko jak poprzedni album. Czuć może nie tyle zmęczenie materiału, co nadmiar stylistycznie i brzmieniowo generalnie podobnych do siebie, w większości krótkich przebojów.
Wciąż trafiają się przy tym małe perełki, które w taki czy inny sposób zapadają w pamięć, wybijają się z szeregu, tudzież wychodzą ponad pewien wypracowany przez nuty Menkena i teksty Glenna Slatera standard. Oprócz hitu Kylie, takie jest chociażby: romantyczne „Serenade”, które wyraźnie nawiązuje do podobnego hitu z „Małej syrenki”; mocno rockowe, drapieżne (i w sumie najbardziej zbędne w całej serii) „Different Kind of Princess”, swoista bitwa rapowa w „I Don't Like You”, czy też ewidentna parodia „Grease” w „Finally” i „Les Misérables” w „Today We Rise” oraz gwizdany hołd dla „West Side Story” – „Dwarves vs. Giants”. Jest też wielce przypominające piosenki Disneya (inspirowane ponoć „Mary Poppins”) „Do the D'Dew” i „He Was There” a la „Oliver!” lub „Annie”. Słowem, jest na czym ucho zawiesić.
„Galavant vol. 2” to zatem równie solidna porcja rozrywki, co podstawowe wydanie. Ocena pozostaje zresztą bez zmian, bo trudno nie docenić nadrzędnej roli ekranowej; pasji i serca włożonych w tę pozycję, od której aż bije radość z tworzenia; optymizmu, jaki udziela się także odbiorcy. Laikom polecam jednak wpierw sięgnąć po serial, a następnie po płytę numer jeden. Natomiast fanów przekonywać specjalnie nie trzeba – z pewnością będą z satysfakcją klaskać w rytm kolejnych galavantowych szlagierów, w oczekiwaniu na kolejny sezon…
0 komentarzy