Amerykański sitcom "Friends" to jeden z największych ewenementów w historii telewizji. Serial ten bił swego czasu wszelkie możliwe rekordy popularności, zgarniał wszystkie możliwe nagrody, a z młodych i nikomu nieznanych aktorów uczynił prawdziwe gwiazdy; nie mówiąc już o tym, że pod względem finansowym był prawdziwą instytucją, zarabiającą na siebie krocie w formach różnorakich. Dziś – już kilka lat po zakończeniu ostatniego sezonu – z powodzeniem można go nazwać kultowym. Pora więc przyjrzeć się trochę muzyce do tego kultowego objawienia lat 90.
W porównianiu z treścią powyższego akapitu dziwić może, iż seria ta doczekała się tylko dwóch oficjalnie wydanych krążków, plus parę singli z motywem przewodnim (Japonii nie liczę, gdyż tam zawsze wszystko osiąga niesłychane rozmiary jeśli idzie o przemysł muzyczno-filmowy). Oczywiście są jeszcze wydania nieoficjalne, jak "The Ultimate Soundtrack", ale to zupełnie inna beczka, a po szczegóły jej zawartości zapraszam do osobnej recenzji. W dodatku obie płyty są dosyć krótkie (te 50 minut wynika z tego, że w obu przypadkach piosenki dopełniają jeszcze dialogi z serialu) i w ogólnym rozrachunku niespecjalnie satysfakcjonujące…
Pierwszą płytę otwiera świetna (także już kultowa) piosenka przewodnia serialu – na początku w wersji skróconej, czyli dokładnie takiej, jaką znamy z początku każdego odcinka. Na sam koniec dostajemy znacznie rozwiniętą wersję i obie są wg mnie warte uwagi, bo zdecydowanie jest to znak rozpoznawczy "Przyjaciół" i jedna z najlepszych (o ile nie najlepsza) pozycji na krążku. Dalej jest już trochę gorzej, aczkolwiek całość trzyma dzielnie niezły poziom (mi osobiście jedynie Lou Reed nie przypadł do gustu). Oczywistym jest, że wszyscy miłośnicy serialu będą się przy tych piosenkach bawić znacznie lepiej, gdyż szybko odgadną gdzie i kiedy taki motyw był zaprezentowany (aczkolwiek większość piosenek w serialu pojawia się tylko na chwilę). Ale i pozostali słuchacze nie powinni być jakoś wielce zawiedzeni – oni dostaną całkiem znośny produkt, zdominowany w dużej mierze przez rok i pop. A ponieważ serial ma już swoje lata, tak więc dla wielu może to być udany powrót do okresu młodości i niezwykłego klimatu lat 90 (i także w jakimś stopniu późnych lat 80). Nie powiem, żeby ta płyta powalała sobą słuchacza, a i dla niektórych wspomniane dialogi mogą być katorgą, a nie przyjemnością. Niemniej jednak jest to płyta, której słucha się całkiem sympatycznie – nie nudzi, nie drażni za bardzo i z przyjemnością wraca się potem do jej najlepszych fragmentów. Pod tym względem znacznie gorzej radzi sobie drugi krążek…
Wydane w 1999 roku "Friends Again" niemal pod każdym względem ustępuje poprzedniej płytce z serialu. Oczywiście także trzyma ono pewien poziom, niemniej jest on znacznie niższy od poprzedniczki. Trudno powiedzieć czy ma to związek z końcem ówczesnych lat 90 i nieodzownym nadejściem nowej ery czy też z pewnym okresem "wypalenia się" świeżości serii. Bo choć i tu również króluje rock z popem, to w większości jest to już klasa B tych gatunków. Także raz jeszcze zdecydowano się poprzecinać piosenki dialogami, ale finalny efekt jest znacznie słabszy niż 4 lata wcześniej. Tak więc sama płyta – choć dłuższa – jest znacznie bardziej męcząca i traci urok niemal zupełnie w porównaniu z pierwszą.
Plusów nie ma dużo – osobiście polecam jedynie piosenkę Smash Mouth i "Trouble With Boys" Lorety. Cała reszta jest co najwyżej średnia i zadowoli chyba tylko tych najmniej wymagających melomanów oraz oczywiście zagorzałych fanów serii, którzy na pewno z uśmiechem na ustach przyjmą zarówno dosadne linie dialogowe Chandlera, jak i "Smelly Cat Medley" Phoebe Buffay, będące swoistym montażem-wariacją na temat najpopularniejszego przeboju ekranowej bohaterki. Pozostałe utwory – choć w taki czy inny sposób nadal związane z serialem – każdy odbierze wg własnego widzimisię. Ja żadnego z nich nie zapamiętałem na dłużej, natomiast przeróbkę piosenki przewodniej autorstwa niejakiego Thor-Ela chciałbym jak najszybciej w ogóle ze świadomości wyrzucić, gdyż jest to twór koszmarny, który podchodzi tylko i wyłącznie pod profanację. A jest to profanacja tym większa, że aż dwa razy pod rząd zaserwowano nam ten koszmarek, w dodatku z dopiskiem "hidden track", co zapewne miało być niespodzianką. Pytanie tylko dla kogo miała być to niespodzianka, gdyż ani zwykły człowiek o choć odrobinie dobrego smaku, ani tym bardziej fan nie jest w stanie zaakceptować tego czegoś. Naprawdę nie wiem co sobie myśleli producenci, ale takim zabiegiem tylko dobili ten – i tak już nie najwyższych lotów – krążek.
Tak więc podsumowanie jest proste – zarówno "Friends", jak i "Friends Again" to pozycje przeznaczone do konkretnej grupy osób, którym w taki czy inny sposób serial o perypetiach szóstki nowojorczyków przypadł do gustu, i które lubią doń czasem sobie wrócić. Reszta ludzików może bez żalu zakończyć znajomość z pierwszą płytą już po pierwszym przesłuchaniu, a drugiej powinna się nawet wystrzegać. Osobiście i jednym i drugim polecam bardziej "The Ultimate Soundtrack", który nie dość, że nie kopie po kieszeni, to jest zwyczajnie lepszy i bardziej satysfakcjonujący od omawianych tu wydań oficjalnych.
0 komentarzy