Kurier Francuski z Liberty, Kansas Evening Sun
„…wydaje się idealnie pasować do świata Andersona…”
Filmy Wesa Andersona jakie są, każdy widzi. Charakterystyczny, symetryczny styl, pastelowa kolorystyka, ekscentryczni bohaterowie, ironiczne poczucie humoru oraz znajoma paczka aktorów z Billem Murrayem, Jasonem Schwartzmanem i Owenem Wilsonem na czele. Ale nawet on nie zrobił wcześniej takiego filmu, jak „Kurier Francuski…” – nowelowa bajaderka, podzielona na trzy historie, spisane przez reporterów fikcyjnej gazety wydawanej we francuskim miasteczku. I jest to najbardziej andersonowski film w dorobku reżysera od czasu „Grand Budapest Hotel”. Tu emocje oraz konwencja gatunkowa zmieniają się jak w kalejdoskopie.
A czy można powiedzieć to samo o muzyce Alexandre’a Desplata? Francuzki kompozytor wydaje się idealnie pasować do świata Andersona, tworząc dość specyficzną oprawę mieszającą różne style i posiadającą bardzo specyficzne brzmienie. Do tej pory to się pięknie uzupełniało, tworząc symbiozę z ekranowymi wydarzeniami. Przeplatane piosenkami oraz innymi utworami instrumentalnymi, z obowiązkowymi cytatami z Georgesa Delerue’a. „The French Dispatch” to znów niekonwencjonalna muzyka, ale pierwszy raz czuję… zawód.
Francuz tym razem zainspirował się jazzem, wymieniając w wywiadach choćby Theoloniusa Monka i Erika Satiego. Score maestro (trwający około pół godziny) zdominowany jest przez dźwięki fortepianu, na którym gra wirtuoz Jean-Louis Thibaudet, z drobnym wsparciem innych instrumentów (m.in. harfa, bas, dęciaki). Sam początek zapowiada coś pięknego i lekkiego, choć jest to opis nekrologu naczelnego „Kuriera” – „Obituary” jest bardzo w duchu Jana Sebastiana Bacha: od dźwięków klawesynu, przez powolne tempo, po popisy dętych drewnianych.
Oprócz tego powstały dwa tematy – jeden związany z pierwszą historią (tutaj muzyka opisuje relację między więźniem-malarzem i muzą-strażniczką), a drugi z historią kulinarno-kryminalną. W pierwszym całość niemal opiera się na fortepianie, grającym bardzo powoli, elegancko i niespiesznie – jak tykający zegarek. Ale są momenty, w których melodia wręcz płynie po wszystkich klawiszach. Poza nim pojawiają się drobne dodatki, jak rozmarzona gitara w „Simone, Naked Cell Block-J Hobby Room” czy harfa z bębnem w „Mouthwash De Menthe”. Pewnym przełamaniem tempa jest szybsze „The Berensen Lectures at the Clampette Collection”, jednak czuć tu pewną monotonię.
Drugi temat to pięcionutowiec, ukryty w bogatej aranżacji. Desplat używa w nim jako fundamentu tykającej perkusji i fortepianu, po drodze dodając kolejne instrumenty – od banjo i mandolinę przez dęciaki, werble, kotły aż po klarnety i flety. W zasadzie ostatni kwadrans albumu (poza finałową piosenką Jarvisa Cockera) to zapętlony jeden temat, podzielony na fragmenty. Chociaż nawet tutaj pojawiają się łapiące za serce momenty: „The Private Dining Room of the Police Commissioner” z ożywioną drugą połową utworu, „Police Cooking” z wstępem na banjo czy dynamiczne „Animated Car Chase” z agresywnym finałem na flet, kotły i klarnet.
Ubarwieniem podnoszącym poziom score’u jest muzyka źródłowa. Poza Grace Jones i jej „Libertango” reszta pozycji nie jest mi aż tak znajoma, co uważam za plus. A mamy tu różne rzeczy: od piosenek z francuskim klimatem (użyte niemal w większości w segmencie dotyczącym rewolucji studentów), przez przearanżowane kawałki muzyki klasycznej (fragment „Sonaty…” Mozarta na mandolinę i gitarę oraz „Fuga…” Bacha w wykonaniu jazzującej grupy wokalnej), po kawałki z innych filmów – każdy rewelacyjny. Jazzowy Mario Nascimbene z filmu „Scent of Mystery” używa saksofonu oraz delikatnej perkusji, do której wplata… klaksony samochodów. Zaś Ennio Morricone z dokumentu „I Malamondo” skręca ku chwytliwej bossa novie, ze świetnymi wokalizami i rozpędzoną perkusją. Finałową perłą jest oczywiście Delerue ze swoim „Adagio”, w którym czuć ducha Bacha, zaś solo na skrzypcach ma potężny ładunek emocjonalny.
Więc jak ugryźć „Kuriera Francuskiego z Liberty, Kansas Evening Sun” (Jezu, dłuższego tytułu się nie dało wymyślić)? Niestety jest to najsłabsza praca francuskiego maestro dla amerykańskiego ekscentryka. Gdyby nie wykorzystana muzyka źródłowa, w ogóle nie zwróciłbym uwagi na to epitafium dla dziennikarskiego świata, który praktycznie nie istnieje. Chwilowa niedyspozycja, stagnacja czy koniec tej pięknej współpracy? Odpowiedź na to pytanie poznamy przy kolejnym filmie Wesa Andersona. Fani obu panów mogą podnieść moją chłodną ocenę o (co najmniej) pół nutki, co na pewno poprawi im samopoczucie.
0 komentarzy