Stephen King nie ma zbyt wiele szczęścia do adaptacji swoich książek. Tych udanych nie ma zbyt wiele – spora większość to średniaki lub kompletne niewypały. Niestety, to tego grona zalicza się także „Podpalaczkę” Marka L. Lestera. Reżyser przed realizacją swojego opus magnum – „Komando” – przeniósł na duży ekran historię Charlie, dziewczynki posiadającej moce pirokinezy. Dziecko razem z ojcem uciekają przed ścigającymi ich agentami Sklepu. Niezłe tempo, miejscami widowiskowe sceny pokazujące moce bohaterki, solidne aktorstwo i klimat, dały film nieco powyżej średniej (bo efekty specjalne – poza pirotechnicznymi – zestarzały się bardzo).
Tylko jedna rzecz wybija się mocno na tle reszty. I jest to świetnie budująca klimat ścieżka dźwiękowa. Ale czy mogło być inaczej, jeśli podpisał się pod nią zespół Tangerine Dream? Trio w składzie Froese-Franke-Schmoelling miało już doświadczenie z muzyką do filmów, zawsze budując w nich niezapomniany klimat. Nie inaczej jest w przypadku wydania z MCA (późniejsze Varese), zawierającego nieco ponad 40 minut materiału.
Od samego początku jesteśmy rzuceni w świat z jednej strony pełny magii, ale jednocześnie czuć tutaj poczucie zagrożenia, co jest zasługą syntezatorowego brzmienia. „Crystal Voice” zapowiada grozę niskimi dźwiękami elektroniki oraz perkusji, jednocześnie dodając jako tło ciepłą melodię w tle, opisującą delikatny charakter Charlie. Jednak pod koniec utworu dostajemy elektroniczne riffy, wywołujące niemal fizyczny ból. Im dalej w las, tym częściej pojawiają się elementy dość nieoczywiste, jak orientalne flety (pulsujące „The Run” oraz „Rainbirds Move”), przerobiona perkusja (mroczny „Testlab”), ksylofon (finałowy „Out of The Heat”) czy odgłosy… krakania („Burning Force”), które dodają aury niesamowitości.
Równocześnie muzycy bardzo sprawnie mieszają liryzm z napięciem. Najlepiej słyszalnym przykładem jest tu „Escaping Point” z bardzo niepokojącym wstępem, powoli przechodzącym w poruszające smyczki, do których dołącza minimalistyczna, lecz nerwowa perkusja oraz coś jakby syrena alarmowa na dalszym planie. Jeśli chodzi o suspens, to prawdziwą perłą jest niemal epickie „Burning Force” z potężnymi, chociaż wolno rozkręcającymi się uderzeniami perkusji oraz wręcz organowej elektroniki, której nie powstydziłby się sam John Carpenter.
Jedynym nieprzyjaznym fragmentem całości jest bardzo agresywne „Between Realities”, gdzie dźwięki są bardzo przekonwertowane (włącznie z gwizdem czajnika) oraz mocno nieprzyswajalne. Zmiana przychodzi wraz z gitarowym „Shop Territory”, w którym znowu wraca pulsujący rytm, chociaż nie brakuje też miejsca na eksperymenty z brzmieniem (zbliżające się i oddalające odgłosy tła) oraz odrobiny magii w postaci (od połowy) ciepłych syntezatorów; oraz w znacznie posępniejszym „Flash Final” – pełnym udziwnień, impulsywnych klawiszy, nadawanego przez perkusję poczucia zagrożenia, a także ciągłego zapętlenia rytmu.
„Podpalaczka” potwierdza fakt, że Tangerine Dream i kino to idealne połączenie. Muzyka miała być kombinacją delikatnego liryzmu z mrocznym klimatem, uczuciem niepokoju oraz osaczenia. Dźwięki te odnajdują się na ekranie bez problemu, tworząc bardzo spójny klimat. I chociaż melodyka orz baza tematyczna w zasadzie nie istnieje, to nie brakuje tu ognia. Wszystko ma – typowy dla tej grupy – charakter impresji dźwiękowej, pozornie podporządkowanej obrazowi. Niby nie jest to nic, czego fani grupy nie znali by z wcześniejszych jej dokonań, ale swoje zadanie wykonuje w stu procentach. Dlatego daję troszkę naciągane cztery nutki. Tylko uwaga, bo można się sparzyć tym albumem!
0 komentarzy