Mark Isham to kompozytor, którego zawsze określam mianem 'małego olbrzyma' muzyki filmowej. Bez wątpienia jest to bowiem kompozytor wielki, który zrobił bardzo dużo dobrego dla gatunku i często nagradzany jest za nowe, oryginalne i świeże prace, które zadziwiają pomysłami i wyrafinowaniem. Ale też jest to twórca niezbyt popularny wśród mas, a i jego podkład spotkać można czasem w wątpliwej jakości produkcjach (ostatnio zaskoczyło mnie jego nazwisko przy produkcji "The Women", która zdaje się być odpowiedzią na "Seks w wielkim mieście") – nie wspominając o takim rozstrzale rodzajowym tychże, że trudno się niekiedy połapać w tym wszystkim chyba nawet samemu muzykowi. A przecież świat filmu wcale nie jest dla Ishama tym najważniejszym – wszak to kompozytor jazzowy i na tym polu błyszczy raz po raz, na nim odnosi największe sukcesy i to jego część wniósł do filmowego światka. Nie dziwi więc fakt, że wiele kompozycji filmowych spod jego ręki (szczególnie tych wczesnych) to dziś białe kruki, a równie spora ilość w ogóle nie doczekała się jakichkolwiek wydań…
Czasem jednak zdarza się tak, że jakaś wytwórnia pokusi się o wypuszczenie kompilacji – i wcale nie chodzi tu o składankę z najlepszymi dokonaniami twórcy (notabene nie tak dawno wydane zostało "Best Of Mark Isham", które jednak zniknęło równie nagle, jak się pojawiło), ale o płytę zmontowaną z ilustracji do różnych (często skrajnie, a czasem mających elementy wspólne) filmów – która choć trochę nadrabia te luki w dyskografii. Właśnie taką kompilacją jest "Film Music", które składa się z trzech suit, pochodzących kolejno z: dramatu "Mrs. Soffel" z Diane Keaton, młodym Melem Gibsonem i jeszcze młodszym Matthew Modine; bliżej nieznanego u nas dokumentu "The Times of Harvey Milk" i filmu przygodowego "Never Cry Wolf". Rzecz jasna filmy te – oprócz samego Ishama – nie są ze sobą połączone w żaden sposób, więc trudno powiedzieć mi, co powodowało producentami, że wybrali akurat te trzy tytuły. Także ciężko jest stwierdzić, czemu płyta nie zawiera więcej muzyki, gdyż niespełna pięćdziesiąt minut jest kroplą w morzu potrzeb. Ale trzeba się cieszyć tym, co jest, a wybrany materiał prezentuje naprawdę wysoki poziom.
Całość rozpoczyna suita z partytury, co do której wciąż mam nadzieję, że zostanie wydana 'po bożemu'. "Mrs. Soffel" to jeden z filmów, które bardzo sobie cenię, a muzyka zeń jest wg mnie po prostu mistrzowska. Dlatego też 14-minutowy fragment tu zaserwowany uważam za opus magnum całego albumu, gdyż jest to zwyczajnie najlepsza jego część. Ostrzegam jednak, że zaczyna się bardzo skromnie (fortepian i spokojna melodia, jakich wiele) i dopiero od ok. 3:20 minuty można się nim oczarować w pełni – to właśnie wtedy do akcji wchodzą flety i inne 'piszczałki', dzięki którym muzyka z tego filmu jest tak porywająco charakterystyczna. Melodia od razu staje się także znacznie żywsza (po jakimś czasie dochodzi specyficzna dla Ishama elektronika oraz skrzypki) i wchodzi w nasze uszy, niczym najostrzejszy nóż w najlepsze masło. Prawdziwa poezja, choć nie ukrywam, że wymaga skupienia, a jej liryczny charakter nie trafi do każdego.
Z tym znacznie lepiej radzi sobie skromna suita z "The Times of Harvey Milk". Skromna, bo te osiem i pół minuty na nikim chyba wrażenia nie zrobi – za to ich zawartość i owszem, powinna. Przede wszystkim jest to naprawdę chwytliwa (jak na dokument) ilustracja. Poza tym to bardzo oryginalna kompozycja o pozytywnym wydźwięku – a więc zupełne przeciwieństwo "Mrs. Soffel", od której jest też na pewno bardziej przystępna. Tu rządzi już niepodzielne stosowna elektronika i przeciągłe dźwięki eksperymentów Ishama, którym towarzyszy także typowa dlań trąbka. Co prawda w drugiej części suity czar nieco pryska, a atmosfera robi się odrobinę bardziej stonowana, ale i tak bardzo łatwo jest się zatracić w tej części płyty, która stanowi naprawdę zgrany duet z poprzednią i świetne 'wprowadzenie' do kolejnej…
Na sam koniec zaserwowano nam długaśny, bo aż 25-minutowy fragment muzyki z "Never Cry Wolf". I szczerze powiem, że gdyby nie owa długość właśnie, to bez wątpienia moje spojrzenie nań byłoby bardziej przychylne. Jest to bowiem niezła – i znowu w dużej mierze elektroniczna – muzyka, która idealnie odzwierciedla ducha przygody i natury, o których opowiada film. Tu co prawda aż za bardzo da się wychwycić podobieństwa do innych dokonań Ishama (początek przypomina późniejsze "Point Break"), a dosadny underscore daje się chwilami mocno we znaki, ale nie zmienia to faktu, że ilustracja ta stoi na wysokim poziomie. Niestety, aby wyłapać wszystkie smaczki (poza początkiem polecam moment od ok. 10 minuty) i nie dać się złapać nudzie, potrzeba doń nie lada cierpliwości i samozaparcia – dla wielu będzie to więc ciężki orzech do zgryzienia. Kolejny przykład partytury skrzywdzonej sposobem prezentacji i pozostaje liczyć na to, że ktoś to kiedyś naprawi.
Jak więc widać jest to bardzo osobliwy album – mimo iż wszystkie jego elementy nie wadzą sobie nazwajem i świetnie się uzupełniają, to jest niemal niemożliwością ocenić je jako całość. Każdy fragment trzeba potraktować jako odrębną ścieżkę, a płytę jako opakowanie zbiorcze, gdyż tylko w taki sposób będzie można należycie podejść do zaprezentowanych tu ilustracji, różniących się klimatem, instrumentarium i aranżacją. Myślę jednak, że naprawdę warto sięgnąć po ten krążek – znajdziemy na nim cząstkę Ishama, której nie sposób wyłapać gdzie indziej, a różnorodność stylistyczna i oryginalność tego kompozytora to dobra odskocznia od trendów obecnie panujących i może sprawić miłą niespodziankę. Nie tylko dla fanów, choć to właśnie oni zdają się być grupą docelową tej pozycji.
0 komentarzy