„Fearless” to przepiękny film Petera Weira, który choć opowiada o śmierci, to przemawia potężną dawką optymizmu i sprawia, że inaczej spoglądamy na świat. To film niezwykły. A soundtrack z tegoż filmu? Cóż, będąc bardzo dobrze zaznajomionym z obrazem, łasiłem się nań bardzo. Ale, jak to często bywa, okazał się on jednak rozczarowującą i trudną pozycją – płytą nieco męczącą i dołującą, choć też w jakiś sposób… piękną. „Fearless” to bowiem płyta, którą ciężko jednoznacznie sklasyfikować. W końcu „Fearless” to krążek o dość dziwnej strukturze. Nie jest to bowiem score, czy soundtrack w dosłownym znaczeniu tych słów…
Utwory skomponowane do filmu poprzekładano tu fragmentami z muzyki poważnej (dodajmy, iż polskiej), jak i z typowo tanecznymi nutami. Całość składa się na dwa średniej długości utwory, jeden bardzo króciutki i trzy długie, co zamyka się w nieco ponad 50-ciu minutach dość zróżnicowanej muzyki, w której każda kolejna pozycja stanowi swoisty kontrapunkt dla poprzedniej. Nie do końca się to jednak sprawdza, a często stanowi wręcz poważny problem w odbiorze. Na pewno nie zawodzi główny wykonawca, czyli legendarny Maurice Jarre, którego tytułowy utwór, jak i „Max” to klimatyczne, narastające, swoiste dzieła, których świetnie się słucha przy odpowiednim podejściu. Ich paradoks polega jednak na tym, iż są bardzo krótkie względem reszty materiału i zaostrzają apetyt na więcej. Apetyt ten nie zostaje jednak zaspokojony.
Z pozostałych pozycji podoba mi się także nieszablonowe „Mai Nozipo” od, jak zawsze niesamowitego, Kronos Quartet. Jest to jeden z dwóch weselszych fragmentów płyty, przy których łatwo się zatracić. Drugim są Gipsy Kings i ich „Sin Ella”, z którego to udziałem jedna z błahych, zdawałoby się scen w filmie robi naprawdę niesamowite wrażenie. Wielka szkoda, że do tych pozytywów nie mogę dopisać jeszcze jednej piosenki związanej z filmem, a mianowicie „Where the Streets Has No Name” grupy U2. Z jakichś względów nie zamieszczono jej bowiem na płycie…
Zamiast tego postanowiono uraczyć potencjalnych fanów kompozycjami Henryka Góreckiego i Krzyszofa Pendereckiego, co jednak z każdego punktu widzenia było strzałem w stopę. O ile bowiem jeszcze ta pierwsza jest do zniesienia, to jest ona na tyle długa i monotonna, że irytuje i mimowolnie zmusza nas do przedwczesnego zakończenia odsłuchu i można spokojnie by się bez niej obejść (na całe szczęście to i tak ostatnia pozycja na trackliście). Natomiast „Polymorphia” to już prawdziwa katorga – nie jestem nawet pewien czy kiedykolwiek wytrzymałem do końca tego ponad 10-minutowego potwora, który wymyślono chyba tylko na potrzeby tortur w Guantanamo. Ktoś kiedyś mi powiedział zresztą, że są to idealne kawałki dla samobójców – jak tylko usłyszą, od razu skoczą. Coś w tym jest… W każdym razie oba te kawałki mocno wpływają na niezbyt pozytywny odbiór i ocenę płyty. W samym filmie przewijają się zresztą jedynie fragmentarycznie, więc tym bardziej enigmatyczny jest dla mnie ich pełny, albumowy żywot.
Podsumowując – warto, ale tylko dla czterech dobrych, aczkolwiek nie znakomitych utworów, które ratują soundtrack przed niską oceną. Mimo to przyszłych nabywców ostrzegam, że sięgają po niego na własne ryzyko. W filmie poszczególne kawałki brzmiały dużo lepiej, więc chyba lepiej jeszcze raz go obejrzeć, niż wydawać niepotrzebnie pieniądze…
P.S. Oprócz wyżej wymienionych pozycji w filmie można usłyszeć jeszcze „Jo’s Song” autorstwa Josephine Hinds oraz melodię „Christmas Festival” w aranżacji Leroya Andersona. Tekst ten jest natomiast poprawioną wersją recenzji napisanej dla portalu film.org.pl.
Rozumiem, że się Penderecki może nie podobać, ale dwója dla Góreckiego to przeepicki, a nawet żałosny fail.
Przykro mi, ale nie wystawiam ocen za nazwiska. Górecki wielkim kompozytorem może i jest, ale ten kawałek jest, szczególnie w kontekście płyty, monotonny, nudny i właściwie zupełnie zbędny (pomijam już fakt, że operowych klimatów, o które w drugiej połowie zahacza nie trawię).
Ależ ja całkowicie pochwalam nie wystawianie ocen za nazwisko. Ale III Symfonia Góreckiego to arcydzieło. I dlatego fail. Po prostu. 😛
Chcesz się bić? 🙂
Staję murem za Danielosem.
III Symfonia Góreckiego to jest Arcydzieło. Czy jest monotonna? Tak! Dokładnie tak samo jak „Bolero” Ravela i „Journey to the Line” Zimmera.
Że użyty tylko fragmentarycznie? Też prawda, ale ten fragment o ile dobrze pamiętam trwa 10 minut w kulminacyjnym momencie filmu i działa w nim doskonale.
Arcydzieło, nie arcydzieło – mi się nie podoba, szczególnie płytowo (a od tego jest głównie wrażeniometr, nie od wyznaczania wybitności per se). Handlujcie z tym 🙂
Poza spektakularnym finałem i nutą U2, której niestety tu nie uraczymy, muza w filmie to raczej tło, ale jako składanka wypada fajnie. Oba dzieła, zarówno Góreckiego jak i Pendereckiego bardzo sobie cenię, toteż przedstawione oceny wydają się być z lekka kontrowersyjne, ale mimo wszystko zrozumiałe, choć dyplomatyczniej było by podciągnięcie w obu przypadkach o jeden – wszak to niekwestionowane klasyki, czy nam się to podoba, czy nie 😉 Fajnie, że taki reżyser jak Weir, tak upodobał sobie polskich kompozytorów (Chopin i Kilar w Truman Show) jak i w ogóle muzykę klasyczną, która w wielu jego filmach stosowana jest wręcz koncertowo. Aż dziw bierze, że to ten sam reżyser, który w latach 80 tak lubował się w muzyce elektronicznej, choć już wtedy klasyka również nie była mu obca, genialne „Adagio in G minor” Albinoniego w Gallipoli zestawione z Oxygene Jarre’a juniora, fazka 😉