Amerykańskie kino niezależne lubi dziwaków. Nie dziwne więc, że w „Chłopaku do towarzystwa” aż się od nich roi. Dziwny jest Louis Ives, który kocha lata 20. ubiegłego stulecia, a raz na jakiś czas dopada go przemożna ochota założenia sukienki; dziwny jest mówiący falsetem Gershon o bujnej czuprynie i długiej brodzie; dziwny jest wreszcie Henry Harrison uwielbiający światło odbijające się od bombek choinkowych, mizogin, a zarazem nieoceniony mężczyzna do towarzystwa bogatych, starszych dam. Tego ostatniego gra Kevin Kline i stanowi samoistny powód, dla którego warto ten, szybko znikający z polskich ekranów, film zobaczyć.
Tak jak przeróżni ekscentrycy służą amerykańskim twórcom niezależnym, tak niezależne filmy służą Klausowi Badeltowi. Ten nie tak dawno temu odsądzany od czci i wiary, bierny naśladowca Hansa Zimmera, pracujący wręcz szaleńczo (12 produkcji w 2010 roku!), dobrze się ostatnio czuje w kinie skromnym, lżejszym, często ze Starego Kontynentu. I chociaż może wciąż nie jest tytanem inwencji, jego muzyka ma już własny głos.
Ten głos jest w „Chłopaku…” świetnie słyszalny. Badelt otrzymał materiał, w którym zwykle specjalizują się twórcy pokroju Rolfe Kenta. Musiał napisać muzykę sympatyczną, żywą, wpadającą w ucho, ale nie przesadnie angażującą, gdyż ma ona w kontekście całego dzieła drugo-, a może nawet trzeciorzędne znaczenie. Kompozytor doskonale się w tej konwencji poczuł. Już od pierwszego utworu urzeka niewymuszoną lekkością i pozytywnymi emocjami. „Daydream” to zresztą rozkoszne cacko wystylizowane na muzykę baroku, ale zachowujące nowoczesne brzmienie. W ten sposób zaakcentowane zostaje przywiązanie Louisa do przeszłości i jego niedzisiejsze maniery. Pojawiający się tam temat jest wiodący dla całej ścieżki, ale przeróżnie na jej przestrzeni aranżowany, a to bardziej smutno i dostojnie („Homeless Montage”), a to bardziej żywiołowo, o jazzowym zabarwieniu („Pissing”).
„Chłopak do tworzystwa” nie jest na szczęście ścieżką jednego tematu, chociaż wcale mu do niej niedaleko. Badelt jednak raz na jakiś czas ożywia słuchacza czymś nowym. „Driving to Southampton” to na przykład bardzo zgrabna melodia rozwijająca się od akordeonu i fortepianu do bardziej przestrzennego brzmienia smyczków. Dowcipnie i bardzo celnie brzmi trąbka z towarzyszeniem mocniejszych uderzeń perkusji na początku „Mary”, towarzysząc wkroczeniu na scenę platonicznej miłości Louisa. Te ostatnie dwa instrumenty to jednak wyjątki. Na ścieżce dominują mniej agresywne dźwięki akordeonu, cymbałów, smyczków i gitary. Do tej listy należy dopisać jeszcze mandolinę i wibrafon, które pełnią bardzo istotną funkcję względem fabuły. Nawiązują bowiem w szeregu utworów do tradycyjnej muzyki rosyjskiej (m.in. „Wallpaper”, „Odd Henry Story”), a właśnie do Rosji Henry Harrison żywi ogromny sentyment (szampan za 4 dolary, najpiękniejsze kobiety).
Nie brak więc tej partyturze pomysłowości i urozmaiceń, jednakże sposób przedstawienia materiału nieco obniża jej wartość. Większość utworów oscyluje wokół 30 sekund. Oczywiście niektóre z tych drobiazgów to prawdziwe perełki, lecz w dużej mierze melodie nie potrafią się nawet porządnie zacząć, a już się kończą. Co gorsza, niektóre dłuższe utwory też można by śmiało poszatkować na krótsze ścieżki, gdyż składają się z kilku zupełnie oddzielnych, zamkniętych mini-melodii. Nie jest to także ścieżka szczególnie oryginalna, czy świeża. Dzięki niezobowiązującemu charakterowi nie zwraca się na to szczególnej uwagi, lecz nie jest to bliski klimatem „Mikołajek”, który oprócz beztroski prezentował też trochę nietuzinkowych rozwiązań. „Chłopak…” zresztą parę razy „Mikołajka” żywo przypomina, głównie za sprawą nieodmiennie francuskiego posmaku akordeonu.
Nie sądzę przy tym, by zżymanie się na wady tej ścieżki miało wiele sensu. Nie rości ona sobie pretensji do wielkości, nie próbuje dokonać jakieś przełomu. Ot, zgrabna, sympatyczna muzyka do zgrabnego, sympatycznego filmu – tylko tyle i aż tyle, bowiem nie ma się wrażenia, iż Klaus Badelt napisał ją na kolanie. Niektóre fragmenty to pierwszorzędna kompozytorska robota, a całości słucha się z niekłamaną przyjemnością. Jej przystępny charakter na pewno znajdzie licznych sympatyków, którzy wielokrotnie zechcą do niej, również ze względu na rozsądną długość, wrócić. 3 z plusem i uśmiechem.
Jak dla mnie może i sympatyczna, ale strasznie miałka, często nijaka praca, która wylatuje z głowy już podczas odsłuchu.