Powód powstania „Niezniszczalnych” od początku był tylko jeden: odkopać dinozaury i dać im jeszcze jedno miasto do zniszczenia. Oczywiście bynajmniej nie chodzi tu o prastare jaszczury pokroju T-Rexa i kolejną część „Parku Jurajskiego”, ale o legendy kina akcji lat 80. i 90-tych ubiegłego stulecia. Zresztą już wtedy właśnie Sylvester Stallone nosił się z zamiarami zebrania odpowiedniej ekipy w jednym epickim widowisku. Plany jednak nie wypaliły, tyleż z ówczesnej rywalizacji dwóch panów S., jak i zwyczajnego braku wolnych terminów w zapchanym po brzegu kalendarzu większości mięśniaków. Jednak dekadę później, gdy starsi panowie nie hasali już tak często po dżunglach i nie musieli już niczego sobie udowadniać, Sly’owi w przypływie nagłej nostalgii (udane powroty do źródeł Rambo i Rocky’ego) w końcu się udało. Co prawda polityczne aspiracje Arnolda nie pozwoliły przyszykować widzom tego, na co naprawdę liczyli, lecz sam projekt wypalił w dobrym kierunku, oferując sympatyczny i niepozbawiony autoironii film, w którym trup ściele się gęsto, a testosteronu jest nawet więcej, niż kul. Ten specyficzny power zawarty został także z muzyce, autorstwa wciąż kontrowersyjnego Briana Tylera, o którym można już dziś powiedzieć, iż należy do stałych współpracowników Włoskiego Ogiera.
I przyznam, że po tych dwóch latach, jakie minęły od premiery filmu/albumu to właśnie akcją broni się tylerowska ilustracja. Jest głośno, jest szybko, jest wybuchowo, a przy tym jakże rozrywkowo. Słowem: jest ‘pumpin’. A ponieważ akcji jest tu całkiem sporo i przykuwa do głośników a to porywającą dynamiką, a to dodanymi tu i ówdzie chórami, toteż skrzętnie odwraca ona uwagę od innych elementów partytury Tylera. I trzeba napisać, że takie momenty, jak „Aerial”, „Ravens and Skulls”, „Royal Rumble”, druga część „Warriors”, czy w końcu potężne „Massive” to muzyka akcji na wysokim poziomie, która bez problemu porywa – nawet, jeśli czasem bywa dość toporna i nie do końca ociosana jak należy. Broni się także temat przewodni, który choć nie jest zbyt często wykorzystywany, to na tyle charakterystyczny, że bez problemu nasuwa odpowiednie skojarzenia. W dodatku jego pierwsze wejście w otwierającym płytę/film utworze tytułowym budzi wręcz szacunek swym niejako dostojnym, choć mocno surowym brzmieniem.
Niestety, gdy nie ma akcji, to nie ma też i zachwytów. Tyler próbuje co prawda miejscami zarzucić jakimś skromnym ‘love theme’ („Lee and Lacy”), pokusić się o bardziej sentymentalne nuty (początek „Aerial”, całe „Confession”), czy też dodać pikanterii za pomocą latynoskich rytmów („The Contact”), ale ani to ładne, ani odkrywcze, ani tym bardziej porywające, a już na pewno niespecjalnie sprawdza się, jako kontrapunkt dla action score – tu zwłaszcza ten ostatni, frywolny kawałek paradoksalnie sprawia wrażenie słonia w składzie porcelany. Zresztą, poza ww i z reguły krótkimi przerywnikami, gros tego długaśnego albumu (ze wskazaniem na środek płyty) stanowi niezgrabny i często nijaki underscore, który już w filmie ginie pomiędzy kolejnymi ekranowymi wystrzałami, kopniakami i wybuchami, a na płycie może jedynie przyprawić o ból głowy i zniecierpliwienie.
Być może, gdyby nożyce wytwórni wykazały się nieco większą surowością względem materiału, ten dysonans nie byłby tu aż tak widoczny. Ale stało się inaczej i dziś, bez względu na to, czy podobał nam się film, czy też nie, trudno podejść do albumu bez odpowiedniej rezerwy i zawczasu ustawionej pod siebie tracklisty (moja wygląda następująco: 1, 2, 3, 5, 9, 13, 19 i 20 i trwa niespełna pół godziny – ale za to jakie pół godziny!). Wstydu co prawda nie ma, bo też i wciąż jest to jedna z najefektowniejszych ilustracji młodego kompozytora. Ale poza średnią Tyler dalej nie zdołał się tu w pełni wybić – pozostają jedynie mocarne momenty, dla których w ogóle warto sięgnąć po ten krążek. To jednak nie koniec atrakcji…
Minęły bowiem dwa lata i Stallone przebił sam siebie. No, może nie do końca tak sam, gdyż napakowany większą ilością kultowców, większą ilością trupów i większym czasem ekranowym Schwarzsenatora sequel tym razem poszedł w reżyserskie łapy Simona Westa, co zaowocowało de facto większą rozpierduchą, ale też i znacznym spadkiem IQ produkcji. Tak czy siak akcji jest jeszcze więcej. Za to album jest… krótszy i zgrabniejszy, za co chwała producentom. I co na to Tyler? W sumie niewiele. Choć power zdaje się tu być większy, niż poprzednio (niesamowite, a jednak), to cała reszta nie uległa znacznej modyfikacji, a sam fakt braku dużej przestrzeni zapełnionej jedynie underscorową pustką skutkuje… nadmiarem orkiestrowych wybuchów, co prowadzi do nawrotów bólu głowy. Ale przynajmniej da się obejść bez zgrzytania zębami…
Płytę otwiera z pompą „The Expendables Return”, który nie zostawia na słuchaczu suchej nitki i przy okazji rozbraja go z paru decybeli w uszach. Tym samym chyba nie przesadzę, pisząc, iż jest to jeden z najbardziej spektakularnych utworów w krótkiej karierze Amerykanina. Co prawda prócz bardziej dosadnej ‘napierdalanki’ po perkusji i innych instrumentach, a także nieco lepszej orkiestracji niewiele się tu zmienia względem oryginalnego tematu. Niemniej wrażenie jakby ciut lepsze. Szkoda więc, że za moment Tyler zaczyna rozmieniać się na drobne i każdy kolejny kawałek nie robi już takiego wrażenia, a wręcz przeciwnie – ilustracja ta szybko zaczyna męczyć. Już drugie w kolejności „Fists, Knives and Chains” jest tylko powtórką z rozrywki, stając się jedynie utworem fajnym, ale nic ponad to. I z każdą kolejną melodią, zwłaszcza wypełnioną po brzegi i nieoferującą ani chwili wytchnienia akcją, słuchacz może poczuć się zwyczajnie przytłoczony – szczególnie, że należy zapomnieć tu o jakimkolwiek zróżnicowaniu tematyczno-brzmieniowym. Tyler postawił na jedno kopyto i cały czas dociska nim do ‘setki’ (i bynajmniej nie chodzi o flaszkę wódki), jakby bez patrzenia na to, co dzieje się na ekranie.
Skutkuje to tym, że pozostała część partytury (tak, jak i na wcześniejszej płycie, tak i tu nie samą akcją muzyka płynie) jest równie płaska, co poprzednio, a wszelaki materiał dramatyczny, jakkolwiek nie kiksujący w trakcie seansu, znowuż razi swą bezbarwnością, brakiem emocjonalnego zaangażowania i wyzierającą z underscore’u nudą. Oczywiście są wyjątki, ale z reguły nie wychodzą one poza krótkie urywki większej całości, jak np. skąpana w imitującej skrzypki elektronice, podniosła końcówka „Respect”, przy której z pewnością niejednemu twardzielowi wpadnie coś do oka (biorąc pod uwagę, iż zna już daną scenę z filmu). Takie momenty twórczej nadziei wkradają się także we fragmenty pompujące adrenalinę, jak „Making an Entrance” czy „Rest in Pieces”, ale, jak już pisałem, nie są one w stanie zrównać się swoją atrakcyjnością i chwytliwością (z tym w ogóle gorzej) z albumowym prologiem. Trochę szkoda.
Gwoździem do trumny zdają się tu być utwory nastawione na budowanie napięcia i nadanie konkretnym momentom/postaciom odpowiedniego charakteru. O to jednak trudno, skoro same są tegoż charakteru pozbawione. W filmie nie stanowi to problemu, gdyż wszystko i tak zagłuszają spadające na ziemię łuski po nabojach. Ale na albumie wychodzą z tego ogromne, często wręcz pretensjonalne snuje, których tytuły są zdecydowanie bardziej atrakcyjne, niż faktyczna zawartość („Countdown”, „Vilain”, „Duelling Blades” i mój faworyt, „Preparations”, który brzmi jak fragment z sądowego dramatu o szczęśliwym finale, a nie jak zbrojenie się herosów do walki). I choć także i album sequela wieńczy mocny kopniak, to jednak nie jest on wystarczająco silny, by zatrzeć wrażenie lekkiego zawodu. Lekkiego, gdyż trudno było spodziewać się po Tylerze złotych gór i tematów na miarę Powella. Niemniej druga część „Niezniszczalnych” aż prosiła się o bardziej odważną, bardziej finezyjną i nie tak poważną w swym wydźwięku muzykę. Wstydu może i dalej nie ma, bo i poziom pierwowzoru został utrzymany nieco powyżej średniej. Ale szału także brak. Trzy z małym plusem dla obu pozycji.
P.S. Jak to zwykle bywa, w filmach nie wybrzmiewa jedynie oryginalna ilustracja. I tak w części pierwszej możemy usłyszeć następujące hity:
„Keep Your Hands to Yourself” – The Georgia Satellites
„Keep On Chooglin'” i „Born on the Bayou” – Creedence Clearwater Revival
„Mississippi Queen” – Mountain
„Hacienda Grande” – Michael A. Levine
„Castille” – David Bradnum
„The Boys Are Back in Town” – Thin Lizzy
Natomiast w sequelu do naszych uszu docierają: „I Just Want To Celebrate” grupy Rare Earth i „The Wanderer” w wyk. Diona DiMucci, a sam film promuje także singiel brata Sylvestra Stallone’a, Franka – „Don't Want To Fight With Me” (patrz okładka obok).
Nic dodać nic ująć. Bardzo trafne recenzje, gdzie także co do ocen pozostaje mi się tylko zgodzić.
Ując tylko ten mały plus, który dał Mefisto. Trzy i już. 🙂
Z tych dwóch albumów można by ułożyć jeden solidny.