Czomolungma – szczyt znany szerzej jako góra sir George’a Everesta, Korona Ziemi oraz Dach Świata, to najwyższy naturalny wierzchołek naszej planety. Sięgający blisko 9 km wysokości – w filmie błędnie opisanej, jako pułap przelotowy Jumbo Jeta – stanowi śmiercionośną mekkę alpinistów, a od ostatnich paru dekad także żądnych wrażeń amatorów. Himalajska królowa pogrzebała dotychczas na swoich zboczach prawie 250 osób (potwierdzonych), przy ponad 4 tysiącach, którym udało się przetrwać ekspedycję na szczyt. Jedną z najczarniejszych godzin w historii nepalskich podbojów wciąż pozostaje komercyjna wyprawa z maja 1996 roku, którą przedstawia właśnie film Baltasara Kormákura.
Dość niespodziewany był wybór kompozytora do tego projektu. Zdobywca Oscara za „Pokutę”, Dario Marianelli, znany jest bowiem raczej z kameralnych dramatów, a nie epickich widowisk, do jakich „Everest” przecież aspiruje. Koniec końców maestro się sprawdził, a gotowy soundtrack bez problemu spełnia swą rolę. Mimo to, wychodząc z kinowej sali można poczuć spory niedosyt.
Na ekranie nuty prezentują się dobrze, dostając zarówno dużo miejsca na wybrzmienie, jak i zaliczając kilka momentów chwały. Brakuje w nich jednak jakiejś większej wyrazistości, pazura lub czegoś, co podkreślałoby (po)wagę oraz dramatyzm ukazanych wydarzeń. Ilustracja miło sączy się z głośników, szczególnie podczas wszelakich panoram górskiego ogromu. Ale jest trochę za bardzo refleksyjna w swej naturze, co dobrze oddaje najmniej frapujące i w sumie zbędne na krążku „Arriving at the Temple” – minutowy wycinek z tamtejszej kultury mnichów. Paradoksalnie, przy całej tej mistycznej otoczce, score umie trafić do serca, ale nie odbija się echem w duszy.
Marianelli trafnie oddał majestat Everestu, w jego muzyce czuć również nastrój wielkiej przygody. Zabrakło mu jednak odwagi, by wyjść poza strefę bezpieczeństwa i narzucić dźwiękom konkretne tempo. Są one nazbyt spokojne, za dużo w nich lirycznej melancholii, a za mało natchnionych, podnoszących adrenalinę, intensywnych tematów. Nawet najciekawsze na albumie „Summit”, choć brzmi zwycięsko, jak na zdobycie szczytu przystało, nie posiada w sobie odpowiedniego ładunku emocji, czy też – mówiąc dosadnie – pierdolnięcia, które powodowałoby u odbiorcy przyjemne ciarki na skórze.
Kompozytor już od początkowego „The Call” nie stroni co prawda od akcji, ale ta jest strasznie zachowawcza, stanowczo za jednolita (nieustannie powracające, marszowe werble) i ani razu nie zostaje rozwinięta w jakąś niezapomnianą melodię. Gdy, tak jak chociażby w „The Lowdown”, wydaje się, iż maestro w końcu w pełni rozwinie skrzydła, utwory się kończą. Także osiągnięcie odpowiedniej, odnoszącej się do lokacji egzotyki naznaczone jest nadto oczywistą i w sumie niespecjalnie inspirującą obecnością zbioru lokalnych instrumentów pokroju dzwoneczków czy piszczałek. A kiedy do głosu dochodzi autentyczna dynamika („A Close Shave”), to sprawia wrażenie oderwanej od całości, atrakcyjnej, lecz odtwórczej podróbki mainsteamowego kina akcji.
Problem z „Everestem” jest taki, że to de facto solidna kompozycja, miejscami nawet bardzo (przepiękne solówki wiolonczeli, które przywołują klimaty „Siedmiu lat w Tybecie”), ale niestety pozbawiona większego charakteru, napięcia, rozmachu. Po części to wina samego, niezbyt wymagającego filmu. Nie uświadczymy tu ani drapieżności spowitych lodem szczytów, ani też bezlitosnej walki o przetrwanie w starciu człowieka z siłami natury. Pozostają pocztówkowe widoki najwyższej góry świata i niekończące się rozmowy telefoniczne okraszone rzewnymi, eterycznymi wokalizami. Niewykorzystany potencjał, z jakim warto się jednakże zmierzyć samemu. 3,5 nutki to moja finalna nota.
Zgoda, porządnie, ale bez błysku. Trochę ilustracyjnych standardów, za mało emocji. Za to „Epilogue” pierwsza klasa.
Zgadzam się, ” Epilogue” przepiękny:)