Robert McCall – pamiętacie tego szarego człowieka z bardzo krwawą przeszłością? Pojawił się cztery lata temu w zaskakująco dobrze przyjętym „The Equalizer” otrzymując twarz świetnego (jak zawsze) Denzela Washingtona. Ale ponieważ zło i niesprawiedliwość ciągle panoszą się po tym świecie, nasz bohater powrócił. Teraz jako szofer wozi limuzyną, ale mroczna przeszłość się w końcu o niego upomina. Niestety, ale druga część cierpi na podobne problemy co jedynka (wolne tempo, nadmiar pobocznych wątków), dodając do wad brak świeżości oraz nijakiego przeciwnika.
Poza reżyserem oraz Denzelem wrócił też odpowiedzialny za oprawę muzyczną Harry Gegson-Williams. Szczerze mówiąc obawiałem się muzycznej powtórki z rozrywki, czyli powrotu motywów znanych z poprzedniej części, może poddanych jakiejś drobnej modyfikacji. I w zasadzie… dokładnie to dostałem.
Wracają dwa motywy związane z McCallem. Pierwszy, oparty na bardziej delikatnych dźwiękach fortepianu, typowej dla tego twórcy sekcji smyczków, podlanych elektronicznymi dodatkami oraz krótkimi dźwiękami gitary elektrycznej, budującej aurę tajemnicy wokół bohatera. Kompozycja ta pozostaje wręcz niezmieniona w stosunku do oryginału, co słychać choćby w „McCall Returns”. Motyw ten często daje o sobie znać, czasem w bardziej poruszającym solo skrzypiec („Who Are You?”, „Boston by Day”), niekiedy okraszony drobną wokalizą („Stories of Sorrow”).
Drugi temat związany jest z krwawymi umiejętnościami naszego protagonisty i ten pojawia się bardzo rzadko, ale wchodzi z hukiem: agresywne uderzenia perkusji z krótkimi solówkami gitary oraz ambientu. Tutaj dodano do nich jeszcze bardziej podniosłe smyczki (koncówka „Top of the Tower”), a nawet jeszcze je przyspieszono (końcówka „McCall Returns”). Szkoda, że pojawia się tak sporadycznie.
Zaskakująco dużo jest tu liryki, jaką maestro tworzy niemal na tą samą modłę. Delikatne dźwięki fortepianu, czasem cięższa wiolonczela (końcówka „Stories of Sorrow”, „Five Pounds of Pressure”), wokaliza (początek „Destroying the Evidence”, „The Confession”), a nawet harfa („McCall Mouns Susan”) czy trąbka („The Confession”) – tylko że wszystko to wydaje się wręcz rutyniarskie. Anglik jakby od niechcenia wykorzystuje wspomnianą wcześniej wiolonczelę, którą to wiele razy słyszałem niemal tak samo grającą.
Action– oraz underscore nie jest tutaj żadnym zaskoczeniem, bo to z tego maestro był znany w swojej współpracy z Tonym Scottem. Czasem bardziej zapulsuje elektronika (początek „Boston by Night”), ale i tutaj dominują powolne uderzenia perkusji („Fire Stars for Amy”), pulsujący ambient czy szybsza gra skrzypiec, jakby wyjętych z rasowego horroru. Niby w najbardziej dynamicznych fragmentach coś się dzieje: zaznacza się pulsująca gitara elektryczna czy walą po uszach skrzypce w galopie („Storm Hunt”, „Top of the Tower”). To wszystko jednak staje się strasznie hałaśliwe, nawet jeśli czuć tutaj echa „Spy Game” („Behind the Bookcase”). Tak jakby dźwiękowe, coraz intensywniejsze eksperymenty były ważniejsze niż melodyka czy jakość.
Jest w tym wszystkim jeden bardzo poważny problem: miks. Nie mogłem pozbyć się wrażenia, że wszelkie elektroniczne popisy wręcz zagłuszają resztę instrumentów, co wywołało we mnie dezorientację. Nie byłem pewny, co wydawało poszczególne dźwięki, nawet po wielokrotnym przesłuchaniu, co mocno psuje efekt. Serwowana od lat sieczka straciła już dawno swoją moc i wydaje się skostniała.
Słuchając drugiego „Equalizera” można dojść do wniosku, że Harry Gregson-Williams został zahibernowany na dłuższy czas albo stracił totalnie słuch. Niestety, ale jest to bardzo nieświeży (niczym sam film) score, chociaż podstawowe zadanie wykonuje poprawnie, jest odpowiednio eksponowany. Lecz słuchany poza ekranem może doprowadzić do potężnego bólu uszu. Nawet McCall nie dałby Anglikowi szansy na poprawę swoich czynów.
0 komentarzy