No i stało się. Po 12 latach John McClane powrócił do służby – Willis w końcu dał się przekonać, scenariusz powstał w ciężkich bólach, a znaleziony reżyser przepowiadał powrót do starego kina akcji – i do kin, po długich oczekiwaniach i jeszcze większych nerwach, wszedł film pod nazwą "Die Hard 4.0" (w USA "Live Free Or Die Hard", co by było bardziej cool albo żeby się fani mniej czepiali). Muszę przyznać, że bałem się o tę produkcję. Już sam tytuł – maksymalnie komputerowy, podobnie jak i czasy, w których żyjemy – napawał mnie niepewnością o poziom filmu. Potem nadeszły kolejne informacje, na czele ze znienawidzonym znakiem PG-13 (gdzie poprzednie części miały R-kę jak wół). A potem pokazali trailer i już wiedziałem dokładnie, co dostanę. I dostałem: typowo letni film sensacyjny, który jest maksymalnie głupi i niepotrzebnie śmieszny, ale dobrze się ogląda. Sęk w tym, że mało ma on wspólnego z resztą cyklu i "Die Hard" nazywa się chyba tylko dla zasady.
Meritum sprawy stanowi jednak coś, o co bałem się najbardziej, a więc muzyka. Trudno bowiem aby Michael Kamen nagle wstąpił pośród żywych, podpisał kontrakt i raz jeszcze (po "Lethal Weapon") zilustrował czwarty film z serii. Pytanie tylko kim zastąpić tak wielką indywidualność, jaką był Kamen i jak wykorzystać specyficzną oprawę jego autorstwa? Ja osobiście z miejsca postawiłbym na Patricka Doyle'a, gdyż obaj panowie mają podobny styl, oparty w dużej mierze na underscorze. Twórcy filmu postawili jednak na inne i to dość kontrowersyjne ostatnimi czasy nazwisko. Marco Beltrami – bo o nim mowa – to młody kompozytor, słynący z bardzo elektronicznego i oszczędnego stylu. Od niedawna jest też kimś na kształt "wykańczacza serii". Wcześniej stworzył on bowiem chłodno przyjętą oprawę do "Terminatora 3" (która mi się nawet podobała) oraz totalnie zmiażdżoną ilustrację do remake'u "Omen". Chyba nie muszę więc pisać, co czułem, gdy zobaczyłem jego nazwisko na liście płac do "Die Hard 4.0"? Gdzie bowiem młodemu Włochowi do wprawnej ręki Anglika!? I jak u licha miał on dorównać czemuś, co stanowi ewenement w filmowej ilustracji (nie tylko) akcji? To tylko dwa z pośród wielu pytań, jakie mi się wtedy narzuciły. Odpowiedzi właśnie się pojawiły…
Czy satysfakcjonujące? Akurat to pytanie odpowiedzi nie potrzebuje, bo tylko chyba cud mógł sprawić, żeby muzyka Beltramiego mnie usatysfakcjonowała. Jestem jednak pozytywnie zaskoczony. Zresztą bardzo podobnie było w przypadku "Terminatora 3" – tam również muzyka nie zaspokoiła oczekiwań i była zbyt inna od poprzedników, żeby efekt końcowy był zadowalający (nie jest przecież łatwo pisać po kimś). Jednakże całości słuchało się całkiem nieźle, a kilka fragmentów było wręcz genialnych w swojej klasie. I to samo mamy tutaj, z tym wyjątkiem, że tu Beltrami załapał klimat i zmierza w dobrym kierunku. No i trudno też mówić o genialności – to po prostu prosta i porządna muzyka akcji.
Już pierwsze nuty, kapitalnego skądinąd "Out of Bullets" pieszczą nasze uszy nie czym innym, jak świetną aranżacją tematu z oryginalnego "Die Hard" – i tu przyznam, że początkowo nie wiedziałem czy słucham jakiegoś odgrzebanego Kamena czy to już Beltrami. Wprawdzie następny utwór już mnie w tym temacie uświadomił, ale za niesamowite wejście Włoch ma u mnie ogromnego plusa. Fakt, że już w kinie bardzo zadowoliła mnie obecność tematu McClane'a i swojski klimat poprzednich filmów, ale nie spodziewałem się go w takiej ilości również na płycie. I choć Beltrami nie szasta nim całe szczęście na lewo i prawo (jeszcze tylko w "Hurry up!" oraz częściowo w "Landing", "Cold Cuts", "Yippee Ki Yay" i "The F-35"), to jednak nie powiela błędów z "T3" i nowe kompozycje całkiem sprawnie łączą się z tematami oryginalnymi. Nie ma wprawdzie dzwoneczków, jak w części 1 i 2 (te Beltrami sprytnie zamienił na smyczki – patrz "Leaving the Appartment") i nie ma też tej niepewności, co do działań głównego bohatera (choć bywa czasem mrocznie – "Blackout"), ale całość na pewno nosi przynajmniej namiastkę tego, co zaoferował nam wcześniej Kamen. Czasem jest ona mniejsza – kiedy Beltrami nie może uwolnić się od swojej elektronicznej maniery albo gdy podszywa się także pod innych wielkich (Goldenthal w "Illegal Broadcast" czy Goldmith w "The Break-In") – czasem większa (świetne "Cold Cuts"), ale ogólnie nie jest źle. Mogło być przecież znacznie gorzej…
…choć nie jest też tak różowo, jak to może wynikać z powyższego akapitu. Oprócz podróbki innych kompozytorów, Beltrami wraz z czasem trwania albumu traci także impet i rytmikę, wchodząc tym samym na ścieżkę monotematyczności i ściany dźwięku. Owszem, takie ściany oferował nam w także Kamen, ale tam przynajmniej mieliśmy niesamowicie wybuchowe, potężne orkiestrowe zrywy i całą zabawę underscorem, który emocjonował od pierwszej do ostatniej chwili. Tu zdecydowanie brak takiego pazura i takiej fantazji (choć i takie przebłyski Beltrami zdaje się mieć – cymbałki w "It's a Fire Sale" i "The Power Plant"). Myślę, iż po części jest to spowodowane złagodzeniem samego filmu, co odbiło się także na kompozycji Beltramiego. Ale z drugiej strony sądzę, iż Marco trochę za bardzo starał się zrobić coś z niczego i wyszło mu dokładnie na odwrót, a potem nieco się w tym wszystkim pogubił.
Inna sprawa, że rozkład płyty nie daje prostej odpowiedzi na ten wątek – jest ona po prostu za długa i za mało zróżnicowana. Owszem, mamy takie zrywy, jak np "Copter Chase" czy "Cold Cuts", ale to nie to samo co potężne "The Assault on the Tower" z części pierwszej albo "March" z trzeciej (które notabene puściłem sobie podczas pisania tej recenzji – po prostu nie ma porównania!). No i przez to robi się dość nudno już w połowie. A jestem przekonany, że gdyby płytę skrócić, to zamiast trudnej do przebrnięcia pozycji dostalibyśmy całkiem porządną muzykę akcji i być może godnego następcę (i tak już trudnych) partytur Kamena. A tak pozostaje nam tylko namiastka czegoś lepszego. Pod tym względem muzyka idealnie pasuje do filmu, który także daje wrażenie takiej namiastki. Choć nie tylko pod tym, bo jako ilustracja działań bohaterów sprawuje się dobrze i za to na pewno należy się jeszcze jeden plus.
Zarówno film, jak i muzyka nie są w stanie dorównać swoim poprzednikom, lecz jako samodzielny twór sprawdzają się całkiem nieźle. Choć większość osób raczej nie zdoła przebrnąć przez bitą godzinę muzycznej mieszkanki dźwięków, to jednak nie uważam, aby Beltrami w jakiś sposób przegrał tę rozgrywkę. Zwycięsko też z niej wprawdzie nie wyszedł, ale nie można go od razu skreślać. "Die Hard 4.0" jest jego kolejnym krokiem w dobrą stronę i pewnie kiedyś podobny eksperyment zakończy się sukcesem. Na razie jednak Beltrami powinien chyba trzymać się własnych, autonomicznych projektów, bo te wychodzą mu znacznie lepiej. Acz wsłuchując się nieco głębiej w niektóre aspekty jego ostatnich ścieżek można się czasem porządnie zdziwić.
0 komentarzy